Marzec/kwiecień 2011
Galeria
zdjęć 
I kto by pomyślał, że ten marcokwiecień da nam tak popalić. Na Mołodą ledwo się wczłapaliśmy, cudem jakimś przekopując się w śniegu po uda, brnąc do chatki myśliwskiej na nocleg. Cudem otwartej. Niebo nas nie rozpieszczało. Szaro, buro i zima na całego.
Były odcinki, które w lecie w 10 minut by poszły, a schodziło nam godzinę. Ileż razy chcieliśmy sie poddać... Ech... Ale dobrnęliśmy i na Mołodą i do Słobody a i na Kamionkę wtoczyliśmy się jakoś. Jezioro Synewirskie lodem skute obejrzeliśmy, tropów niedźwiedzi nałykaliśmy się. A i buty przemoczone do cna zdążyliśmy w marszrutce osuszyć. Jednym słowem wyjazd jak się patrzy:)
Trasa:
Dzień 1 (2011.03.31) - Osmołoda - Jajko Perehińskie(1600) - polana pod Jajkiem Perehińskim
Dzień 2 (2011.04.01) - polana pod Jajkiem Perehińskim - Mołoda(1724) - połonina Hycza(1274)
Dzień 3 (2011.04.02) - połonina Hycza(1274) - d. klauza Świca - Jaworowa Kiczera - Słoboda
Dzień 4 (2011.04.03) - Słoboda - Jezioro Synewirskie - Ozirna(1500) - Kamionka - Touczka
Dzień 5 (2011.04.04) - Touczka - Miżhiria - Lwów - Lublin
Październik 2010
Galeria
zdjęć 
Tym razem wpadamy na krótkie półtora dni w Gorganach jako kontynuację pobytu na
Świdowcu
- krótkiej, prawie zimowej wyprawce.
Dzień 1 (2010.10.23) Połonina Bohacka(1354) - połonina Płoska(1353) - staja na połoninie Płoskiej
Budzimy się leniwie, wiatr znów rozpoczyna swój codziennik. W lesie jednak jest dla nas łaskawy. Na Płoską docieramy szybko, niebo na zmianę granatowe i niebieski czasem przebłysk. Wietrzysko okrutne, zrzucające z grani. Szukamy sobie chatek, przebąkujemy o wypadzie na Czarną Klewę. W porównaniu ze Świdowcem
Płoska prawie bez śniegu. Chatek sporo, parę zamkniętych, ale łapiemy jedną przy szlaku, z kozą i dostępem do pobliskiej wody (7 minut pieszo). Rezygnujemy z pójścia gdziekolwiek dalej. Za bardzo nam dobrze w chatce. Z zapałem oddajemy się biwakowaniu. Zbieramy mokre gałęzie, łamiemy na kolanie, segregujemy, porządkujemy troszkę wnętrze chatki. Myjemy się (!) w naszej niezawodnej dawnej misce sałatkowej, polewając zatęchłe ciała świeżutką, a jakże, wodą. Jest uroczo, bosko dymi koza, sypią się iskry. Mokre drewno kołtuni dymem las wokół. Nad nami, na grani wycie wiatru przypomina nam gdzie jesteśmy. Ale my mamy tu spokój, ciepełko i gorąca herbatkę. Powoli ściemnia się więc zaliczamy jeszcze wypadzik na grań na zachód słońca i układamy się do niespokojnego snu. Bliskość lasu niepoki mnie nocą. Nad ranem szczeka lis, słychać ptaki i szum drzew. My cywilizacją przesiąknięci, na takie dźwięki reagujemy niepokojem.
Dzień 2 (2010.10.24) Staja na połoninie Płoskiej - Rafajłowa - Nadwórna - Iwanofrankowsk - Lwów - Lublin
Rankiem odczekujemy ciągnące sie minuty do brzasku. Padła nam latarka, z jedną przez mroczny las przez dwie godziny iść nam nieskoro. Gdy pierwsze promyki słońca omiatają Doboszankę ruszamy w dół aż do Rafajłowej. Spacerkiem schodzimy senną wieś, mijając po drodze 7-latka rżnącego piłą spalinową drewno. Klocki przytrzymuje mama chłopaka. Cóż tutaj ludzie rodzą się z narzędziem w dłoni, jak widać. Z przystanku zwiewa nam busik do Nadwórnej. Po prostu o 10 metrów. Za to bierze nas na stopa przemiły starszy pan, z którym omawiamy zmiany ustrojowe, ciemne zaułki polityki i trudne życiowe tematy.
Potem już do Iwanofrankowska, stamtąd do Lwowa i tam wprost w spalinowe objęcia kursowego do Lublina, napakowanego po czubki zderzaków papierosami, którymi przemytnicy niczym chirurdzy szpikują podziurawione ciało autobusu. W ruch idą śrubokręty, kawałki pogrzebaczy, metalowych wieszaków, czarne pończochy, taśma samoprzylepna, której charakterystyczny dźwięk odklejania towarzyszy każdej podróży na tej trasie. Na granicy równie chirurgiczna celna precyzja rozpruwa zaszyte pobieżnie rany maszyny i w rękach celników lądują trzy wory śmiercionośnej przyjemności Super Light lub Menthol. Takie życie.
Październik -
Listopad 2009
Galeria
zdjęć 
2009.10.29 Osmołoda - Seredny Groń(1246) - Połonina Seredna - Nerjedow(1557) - Połonina Seredna - Seredny Groń(1246) - Osmołoda
Pojawiamy się w Osmołodzie na dokończenie ubiegłorocznego wyjazdu w te piekne zakątki. Lądujemy w Osmołodzie, z opóźnieniem dwutygodniowym spowodowanym nagłym atakiem zimy tej jesieni. Dojazd jak zwykle: trasą Lublin - Iwanofrankowsk (autobus kursowy z Warszawy do Kołomyji), potem marszrutka do Kałusza, skąd około 8 rano mamy bezpośredni do Osmołody. Lądujemy jak zwykle w błocie, na niebie niezachęcający wręcz brak błękitu. Ładujemy się do Wołodii koło Arniki, zostawiamy ciężkie rzeczy i lecimy zapoznać się z Arszycą.
Już na sam początek droga wita nas powalonymi drzewami, które niczym w cyrku musimy przeskakiwać, obchodzić, podnosić itp. Idziemy za przewodnikiem Bezdroży, starając sie wypatrywać tego, co autor miał na myśli. Idziemy, idziemy i szukamy "większego placu z budową drwali" gdzie mamy "odbić w lewo w niezwykle stromą drogę zrytą gąsienicami traktorów". Cóż żadnego odbicia drogi w lewo nie ma, budowli też nie widzimy, wszystkie odbicia prowadzą w prawo. Idziemy więc po swojemu, kierując się biegiem strumienia i ułożeniem stoku.
Gdy strumyk sie kończy nie pozostaje nam nic innego jak wspiąć się po zrębie na grzbiet, gdzie znajdujemy, to co autor miał na myśli. Stąd już łatwo, zarośniętą co prawda, ale jednak ścieżką docieramy na tzw. szlak. Idzemy wzdłuż całej masy młodników z pieknymi widokami na północny-wschód, aż dochodzimy do Połoniny Serednej. Stamtąd w niedługim juz czasie na Nerjedow. Końcówka jest lekko uciążliwa, ze względu na poważne oblodzenie gorganu. Idzie się kiepsko. Widoki ze szczytu mamy chmurne, ale jednak coś widać. Gorgan jak zwykle piękny, tam gdzie nie ma szronu przebija ten charakterystyczny zielony kolor, dzięki któremu Gorgany łatwo zidentyfikować na każdej fotografii (z wyjątkami oczywiście:)).
W drodze powrotnej skapujemy, o co chodziło autorowi. Faktycznie jest "mały plac" jest też "budowla drwali", ale tak zarośnięta, że z głównej drogi jej nie widać. Odbicie w lewo jest jednak odbiciem w prawo. Prawdopodobnie w czasie wydawania przewodnika droga, która teraz jest główna, główną nie była. I oto cała zagadka. Wracamy wśród kolorowych buków i żółtych brzózek do Osmołody, której rytm wyznaczają marszrutki z Kałusza i praca tartaku. Na kwaterze odbieramy smsy o szalejącej na zachodniej Ukrainie epidemii grypy. No i masz babo placek, ledwośmy na urlop się wyrwali i już takie wiadomości.:(
2009.10.30 Osmołoda - Mołoda(1723) - Osmołoda
Budzimy się, a za oknem syf-mogiła. Widoczność mizerna, mgła oko wykol. Ale plan mamy na Mołodą i trzymamy sie tego. Szlak jest długi, dwie godziny doliną, do ruin dawnego schroniska, skąd zaczyna się podejście. Szlak wyznakowany cały dość porządnie, tylko filozofia szlaku bynajmniej nie tatrzańska. Czyli najpierw po płaskim 2 godzinki, by później direttissimą na górę - dawną drogą do ściągania drewna. Co do stromości drogi do ściągania drewna chyba wypowiadać się nie muszę...:)
Oczywiście zakosów prawie żadnych, oczywiście zadyszka murowana. Człapiemy długie chwile przel las, z niespodziankami jak zwykle. Atak zimy i tu poczynił małe co nieco. Zgubić jednak się nie da, nawet w tej mgle. Z wyraźną ulgą opuszczamy las i teraz już zboczami, wśród przepięknej całkowicie oszronionej kosówki, przerąbaną ścieżką, poprzetykaną gorganem, pniemy się w górę, aż do przewróconego triangla. Nie bardzo wiemy, czy to już to, ale mieliśmy iść 5,5h no więc podchodzimy jeszcze 10 minut dalej i docieramy do tabliczki z napisem Mołoda. Widoków żadnych, ale taka miła samotność...
Powrót juz po własnych śladach. Długi jak i wejście, ale w 10,5h się wyrobiliśmy. U Wołodii straszą w telewizji, smsy z domu i od przyjaciół przemawiają nam do wyobraźni. Ukraina w epidemii. Pięknie. Czyli czas nam w góry - do chatki na Płyścach.
2009.10.31 Osmołoda - dolina Kotelca - chatka na Płyścach - Grofa(1748) - chatka na Płyścach
Zbieramy manatki od Wołodii i ruszamy nieco mroczną doliną Kotelca z zamiarem dojścia na Płyśce, do odbudowanej niedawno chatki turytycznej. Początek szlaku drogowy, później robi się coraz węziej i zaczyna płynąć potok. W całym jego korycie połamane drzewa. Lawirujemy pomiedzy nimi, w końcu ścieżka opuszcza koryto i idzie zboczem aż do momentu gdzie przekraczamy potok na prawo i teraz juz całkiem w górę dość szybko do samej chatki. Z początkowo mglistej pogody w okolicach chatki zaczyna powoli przebijać się niebieskie niebo, co nas bardzo cieszy. Lokujemy się w chatce razem z dwoma Ukraińcami, którzy tu już od wczoraj. Ponieważ zamierzamy nocować musimy zaopatrzyć nas w drewno do pieca. Rzucamy graty i udajemy się w las. Przywlekamy trochę uschłych choinek, piłujemy, rąbiemy, a w międzyczasie robi się prześliczny błękit.
No więc, czas na Grofę. Już na lekko, wspinamy się wśród rzednącego lasu, później kosówki a na końcu gorganem na megawidokowy wierzchołek Grofy(1748).
Tu czas staje, a my rozmarzamy się niemożebnie, i pstrykamy, jemy i pstrykamy i tak w kółko. Nasi Ukraińcy w tym czasie łoją Parenki. Z góry podziwiamy w końcu Mołodą, na której wczoraj widzieliśmy wielkie hy.. Normalnie nie chce mi się złazić. Z widoków: Mołoda, Arszyca, Wysoka, Ihrowiec, Sywula, Popadia, Parenki, Zakarpacie, z bliska piekne Kanusiaki. A wszystko spowite odlotowym zupełnie morzem mgieł przykrywającym całą część od Osmołody na północ. Widać Howerlę, Świdowiec - jest mi tu bosko. W drodze powrotnej zaliczamy jeszcze polegiwanie na Płyścach, gdzie Kanusiaki heroicznie walczą z mgłowcami. Całość panoramki jak z baśni Andersena.
Wracamy na nocleg, chłopaki rozpalają w piecu, łapiemy resztki słońca, żeby starczyło na noc. Chatka wygodna, ale bez pieca nie byłoby tak miło. W nocy niestety budzą nas jakieś drapania w drzwi, wiewiórki, łasice czy inny czort. Tej nocy nie można nazwać megawyspaną:)
2009.11.01 chatka na Płyścach - Połonina Płyśce - Parenki(1736) - Mała Popadia(1598) - Popadia(1740) - Mała Popadia(1598) - Parenki(1736) - Płyśce - chatka na Płyścach - dolina Kotelca - Osmołoda
Po tej nocce w chatce czas na megaplan. Na razie mgła nad wyraz, ale bądźmy optymistyczni. Mamy plan dojść na Popadię. No więc najpierw trzeba wdrapać się w tych mgłowcach na wielkie lotnisko zwane Parenkami. To idzie nam łatwo mimo, że podejście niczego sobie. Gorzej jest na szczycie, gdzie wieje i wszędzie jest płasko. W końcu wydedukujemy drogę z mapy i trafiamy na ścieżkę i znaki. Odtąd już nie ma problemu z kierunkiem. W tzw. międzyczasie mgła postanawia sobie pójść i ku naszej radości zaczynamy widzieć, gdzie idziemy. Z Parenek, piękną prawie płaską autostradą wśród kosówy leziemy prosto na Małą Popadię. Prosto nam się wydaje, w rzeczywistości po jakiejś godzinie od szczytu Parenek lądujemy w pięknym siodle nisko pod Małą Popadią. Stąd lasem nieźle do góry w pół godzinki jesteśmy już na zarośniętym kosówką szczycie. Widok przepiękny na Zakarpacie, no i na Popadię właściwą również. Zabajdurzamy chwilkę i ruszamy na podbój celu głównego. Idzie się gładko, dopiero sama końcówka w dującym wichrze po gorganie trochę nas zatyka. Sam widok z Popadii mamy utrudniony zimnem i wiatrem no i upływającym niemiłosiernie czasem. Chcemy jeszcze dziś dotrzeć do Osmołody. Z Płyśców dotarliśmy tu dość szybko w 3h20min, teraz ta gorsza część schodzeniowa przed nami.
W okolicach schodzącego z Parenek do siodła pod Małą Popadią spotykamy naszego psiego kompana, samotnego turystę, który przywlekł się tu w śniegu po naszych śladach. Przyłącza się do nas niby ukradkiem i tak z nami do samej Osmołody. Co jakiś czas tylko liże łapy zziębniete od śniegu. I po co było tu leźć? Nie mniej jednak jest to pierwszy pies, który na mnie nie szczekał, szok!
W 10,5h powracamy do Wołodii i znanej już nam kwaterki. Niestety, zainspirowani coraz gorszymi smsami na temat epidemii grypy, zwijamy się jeden dzień wcześniej do domu. Wracamy długie 15 godzin via Kałusz, Lwów, Przemyśl, Biłgoraj aż do Lublina. Większą część drogi oddychamy przez szaliki, z chusteczką spryskaną propolisem, maseczek w Kałuszu w aptece nie udało nam się nabyć. Widoki we Lwowie nie nastrajają do zadzieżgiwania więzi międzyludzkich. Nie powiem jakie uczucia budzą w autobusach kaszlący pasażerowie. Od tego oddychania przez szalik mamy zatkane nosy, bardziej niż od ewentualnej grypy:) Na szczęście wracamy bezpiecznie do domu mając w głowach mimo wszystko bardzo udany czas gorgańskich wędrówek.
Październik 2008
Gorgany zawsze postrzegaliśmy jako góry do wyprawy w grupie, a tu proszę, jesiennie się nastroiwszy zebraliśmy się do kupy tylko we dwójkę i ruszyliśmy na podbój tej jeszcze nieco dzikiej części Ukrainy. Pewnie to nie ta dzikość i nie ten raj dla odludków co kiedyś, ale nam wystarczyło. Dość powiedzieć, że turystów z bliska to widzieliśmy 3 (trzech), a z daleka na grani jeszcze 3 kolejnych. To wszystko, aż czasem zaczęliśmy tęsknić za widokiem plecakowca. Mieliśmy za to niebywały komfort zawładnięcia Gorganami przez 6 cudownych dni. Organizacyjno-logistycznie okazały sie być Gorgany rewelacyjne. Dojazd z Lublina zajął nam około 13 godzin.
Galeria
zdjęć 
2008.10.18 - Rafajłowa(Bistrica) - Taupiszyrka(1464) - Przełęcz Legionów - Rafajłowa(Bistrica)
Zainspirowani przewodnikiem Bezdroży postanawiamy uderzyć tym razem nieco dziczej i piątkowego wieczoru o 18.25 wyruszamy do Kołomyi kursowym z Lublina. Jedzie ukraiński, ale nic, wszystko w porządku, ludzi mało - leje jak z cebra. I znow ten znany stres czy nas zabierze. Ale bierze i w komforcie lądujemy mega wcześnie coś przed 5 w Kołomyi. Stamtąd w niecałe pół godziny później mamy do Nadwórnej pustawy busik. Jedziemy, przysypiamy w lodowatej, metalowej puszcze z pękniętą na pół szybą. Nadwórna ciemnością spowita, pojedynczy przechodnie przemykają do pracy. Po chwili pytań i odpowiedzi wiemy już skąd jadą do Rafajłowej. Marzniemy z pół godzinki na "braku dworca" i siup komfortowo sam na sam z kierowcą leniwie i z prędkością ukraińską suniemy do naszej wioski. Na miejscu postanawiamy odszukać zasłyszany w necie biały domek na końcu wsi (tej części, z której wychodzi szlak na Taupiszyrkę), koło drewnianego sklepu. Domek znajdujemy, koniec wsi co prawda okazuje sie być jedynie chwilowym brakiem domow przed niedalekim rozgałęzieniem wsi na pół, ale co tam mamy przecudną kwaterkę u pani Dima i jej męża Onufraka Dima. Za 20hrywni od łebka dostajemy klucze do chatki po rodzicach. Standard jak u prababci, ale! jest piec i można napalić, są łóżka, jesteśmy sami, bez skrępowania, mycie - no cóż: woda w wiadrze. Szczęśliwie i roztropnie na Ukrainie zawsze zabieramy plastikową miskę sałatkową służącą nam za namiastkę wanny. Sprawdza się wyśmienicie, a waży tyle co nic.
No więc na kwaterce jesteśmy już po 7 rano. Na szlaku o 8 - rekord prędkości. Szlak na Taupiszyrkę początkowo nas rozpieszcza. Wstaje slońce i śmiga po oszronionych trawach.
Pojedyncze chmurki zawieszają się nad wsią. Idziemy coraz wyżej, w lesie płoszymy cietrzewia (duże jest bydlę nadspodziewanie). Grzbiet Taupiszyrki ciągnie się niemilosiernie długim bezwidokowym lasem, a my oszronieni nie możemy doczekać sie przecież ujrzenia Sywuli. Gdy osiągamy magiczny triangul widoczność spada do prawie zera. Coś tam jednak nam zamajacza w miejscu gdzie powinna być Sywula. Odnajdujemy zejście do Przełęczy Legionów. Mocno zarośnietę, pokryte szrenią daje nam się mocno we znaki. Śnieg wciska sie nam za kołnierz, brr. Cóż, Gorgany. Momentami jest męcząco w dół na kreskę, tu w zakosy ścieżki się nie bawią. Oszroniona kosówka jest wstrętna, ale na szczęście to cały czas lepiej niż kosówka mokra od deszczu. A na Przełęczy Legionow oczywiście piękne słoneczko, no więc i popas wskazany. Leżymy, rozromantyczniamy się w tym powiewie historii. Szlak zejściowy do Rafajłowej to jak się okazuje, zwykła droga do zwózki drewna, rozjeżdzona do bólu. Mostków na potoku nie ma, no więc budujemy kilka z kamieni i porzuconych kłód. Stawiamy taką na sztorc i puszczamy odskakując na boki przez bryzgiem wody. Kamienie wrzuca się bardziej pracowicie, trzeba celować w jedno miejsce, aż się zapełni. Jest fajnie, troszkę ruchu:) Przechodzenie w bród jakoś nam się nie uśmiecha. Wracamy z pierwszego zachwytu Gorganami do naszej przemiłej kwaterki, by w naszym jacuzzi z niebieskiego plastiku obmyć nieświeże nieco członki ciała.
2008.10.19 - Rafajłowa(Bistrica) - Kłempusze - Gropa(1759) - Bratkowska Duża(1788) - Rafajłowa(Bistrica)
Dziś ruszamy na Bratkowską, taki jest plan. Oczywiście najkrócej wiedzie zaznaczona ukraińskiej mapie traska na wprost, znaki czarne. Mijamy Kłempusze(bardzo długie) i wchodzimy w ładny las, cały czas posuwając sie w górę potoku. Las jest tu przepiękny, miejscami urocze zabagnienia. Dochodzimy do Polany pasterskiej gdzie dalszy fragment szlaku zaznaczony jest kawałkiem pocietej na bożonarodzeniową modłę folii. Skierowujemy tam swe kroki, no i odtąd zaczyna się już konkretne łojenie w górę, cały czas lasem, aż dochodzimy do górnej jego granicy. Tu gubimy wątłą ścieżkę oznaczoną do tej pory czarnymi znakami. Przeszukujemy okolicę w nadziei dalszych znaków, ale szlag je trafił. No więc morderczo prosto do góry. Pięknym żlebem szybciutko osiągamy grzbiet, a raczej jego początek. Dochodzimy do łanów supergęstej kosówki. I klops. Przez dobre 20 minut szukamy najlepszej drogi. W końcu wkurzeni idziemy po prostu na przełaj.
Brochamy sie niemiłosiernie i w końcu trafiamy na mocno zarośniętą ścieżynkę. Uff, jesteśmy na grzbiecie. Stąd juz wygodnym traktem podchodzimy pod Gropę. Widoki max. I ta niezwykła samotność. Na Gropie duje już nieźle. Widzimy Świdowiec. Wszędzie góry. Schodzimy z Gropy i dalej w lewo grzbietem, a potem znów w prawo. I się zaczyna. Wieje po prostu straszliwie. Próbujemy iść poniżej grani, ale na nic to się zdaje. Igiełki śniegu niemiłosiernie sieką nam twarze. Śnieg wsypuje do butów i natychmiast topnieje, nie założyliśmy ochraniaczy, a teraz ze zgrabiałymi dłońmi nawet nie chce nam się o tym myśleć. W butach kałuże. Brniemy uparcie do wierzchołka. Dochodzimy umęczeni do szczytowych skałek, gdzie się kryjemy. Próba zrobienia zdjęcia na stojąco kończy sie natychmiastowym przysiadem. Boże, jest chyba gorzej niż na Ostrej Horze. A niebo kpiąco niebieskie. Wracamy po swoich śladach. W okolicach Gropy w końcu zaczynam czuć palce od rąk. Kosówkę, która sprawiła nam tyle zachodu, w dół pokonujemy bez problemu. Powrót się dłuży zwłaszcza jego ostatni wioskowy fragment.
2008.10.20 - Rafajłowa(Bistrica) - Dolina Sałatruka - Ruszczyna - Połonina Ruszczyna - Mała Sywula(1819) - Wielka Sywula(1836) - Mała Sywula - Ruszczyna - Połonina Korotkańska - Połonina Bojaryńska - Sałatruczyl - Dolina Sałatruka - Rafajłowa(Bistrica)
Dziś plan max. Może zbyt ambitnie, ale postanawiamy dojść i wócić na Sywulę. Natchnieni objaśnieniami pana Onufraka układamy sobie w głowie plan wejścia. Wiemy już, że nie przez Okopy ale szeroką drogą, dłuższą o 2 km ale szybszą - koniec cytatu z pana Onufraka. Idziemy więc uważnie, żeby nie przegapić niczego. Wygodną drogą dochodzimy do osady drwali z mostkiem na Sałatruku. Przechodzmy upewnieni w decyzji sprejowymi kropkami na drzewach. Są one dość wyraźnie, co jeszcze bardziej przekonuje nas, że idziemy dobrze. W górę, w górę i dochodzimy do kolejnego baraku leśnych robotnikow. Mijamy go, i droga nam nieco niknie. To juz właściwie błotnista ścieżka. Ignorujemy napotkane tabliczki o zakazie wstępu ze względu na wycinki drzew. Chyba juz wiemy, że to nie ta droga. Zaszliśmy jednak już za daleko. W pewnym leśnym prześwicie widzimy jednak połoninę. Konstatujemy, iż to na pewno jest Ruszczyna, co zresztą okaże się prawdą. Trzymamy się odtąd potoku, jako jedynego pewnego wyznacznika tego, gdzie jesteśmy. Cały czas jego nurtem, wątlutką ścieżynką, używaną przez pastrzy, jak wywnioskowaliśmy po odchodach krowich.
Wchodzimy w gęsty, straszny las. Jest nieswojo. Ścieżka cały czas dość widoczna, więc nie mamy wyjścia. Byle do góry, w końcu ten potok spływa spod Ruszczyny. Dochodzimy do jak się poźniej okazuje stoków Piekła, urwiska skalnego, gdzie skręcamy w megastromy las z prawej strony. Idzie sie fatalnie, jest tak stromo, że nie można stawiać na prosto stopy. Straszna jakaś dzikość, dostaję obsesji na punkcie niedźwiedzi. Każę Mężusiowi omijać gęste krzaki, mimo to dochodzimy do drzewa, na którym swoje łapy oddrapał z dużą pewnością właśnie miś. No cóż, nic nie wydaje mi się bardziej teraz potrzebne do szczęścia niż ta ciągle jeszcze odlegla Ruszczyna. Moja rozedrgana psychika co chwilę reaguje nerwową wzrokową penetracją otoczenia. Podświadomie szukam misia. Oczywiście co chwilę coś płoszymy, raz nawet cietrzewia, przez co jestem juz teraz spragniona połoniny jak wody. Chcę przestrzeni, trawy i słońca, a nie tych strasznych ciemnych drzew i podejścia na "dziesięć kroków - oddech". Po trzech godzinach dziczenia dopadamy traw przestworu. Szczęście zalewa mi oczy. Sywula wydaje mi się taka bliska. Relaksacyjnie doczłapaujemy do Połoniny Ruszczyna, gdzie spotykamy ziomków z Polski. Szli od Osmołody. Wymieniamy uwagi i każdy w swoją drogę.
Od ruin schroniska na połoninie odchodzi w górę nasza trasa. Znakowana po ludzku, jest bardzo wygodna. Po niecałej godzince stajemy już na Małej Sywuli z obeliskiem. W oddali rysuje swą strzelistość Pietros i Howerla, a my tu w pustkowiu. Wiosek prawie nie widać, czasem dymy z ognisk. Pięknie jest jak diabli. Po 25 minutach stajemy znów na Sywuli tyle, że Wielkiej. Sam wierzchołek sowicie obsypany zapleśniałym gorganem, w menu serwuje nam panoramę zioloną po horyzont. Góry, pagórki, i długachne doliny. Przysiadamy w lotosie w celu kontemplacji tych cudów. Zimno wymiata nas jednak po jednym-głebszym: łyku herbatki z termosu. Wracamy jak przyszliśmy, mając już teraz z góry doskonały ogląd wijących się ścieżek. Już wiemy, że powrót to Połoniną Korotkańską, a nie jakąś tam dziczą. Trawes Negrowej i Bojaryna nas rozleniwia i jakoś żywo przypomina Maryszewskie w Czarnohorze. Bardzo malowniczo i niemęcząco. Ładne kanadyjskie widoki witają nas zwłaszcza w okolicach Bojaryna. Stamtąd w niedługim już czasie skręcamy w dół, w kierunku Połoniny Bojaryńskiej. Tu popasik z widokiem na potężny Bojaryn. W dół już bez znaków, najpierw wyrębem, potem zwózkową drogą. Cały czas robimy zakłady, gdzie tak naprawdę wyjdziemy. Robi się późno. Pędzimy - dosłownie. Dopadamy doliny i co? A więc, to tu mieliśmy skręcić. W osadzie przed mostkiem, który nieroztropnie przeszliśmy. Teraz już tylko 1,5h do domu. Dochodzimy oczywiście po ciemku.
2008.10.21 - Rafajłowa(Bistrica) - Doużyniec - Medweżyk(1736) - Doużyniec - Rafajłowa(Bistrica)
Dzisiejszy dzień przeznaczamy na eksplorację masywu Doboszanki. Rozpoczynamy jak to zwykle od godzinnego podejścia w górę Rafajłowej. Wieś ciągnie się niemiłosiernie. Mijamy jak zwykle ciekawskie twarze. Szlak mało oznaczony w terenie. Sprejowe kropki w wielu miejscach, mylące raczej niż pomocne, ale dajemy radę go odnaleźć. Raczej na czuja niż rzeczywiście wiedząc gdzie jesteśmy, idziemy prościutko do góry. Dochodzimy w końcu do oznaczonego w przewodniku zejścia trzech dróg i stąd już dość widoczną ścieżyną przez stary świerkowy las dochodzimy do zaskakującej stromizny. Widzimy w końcu jakieś prześwity. Na niewielkiej kumulacji dostrzegamy triangul, o którym nie ma mowy w przewodniku. Kurczę, gdzie my w końcu jesteśmy? Ponieważ widoczny przed nami szczyt wydaje nam się godnym celem, postanawiamy na niego dotrzeć. Jak się okaże wkrótce, jesteśmy na prościutkiej drodze na Medweżyk, bliźniaczy szczyt Doboszanki.
Gdy osiągamy już kosówkę droga staje się w końcu klarowna i szybko zdobywamy wysokość. Po około 40 minutach od triangula jesteśmy już na grani. Widoki są powalające.
Szczyt Doboszanki wyłaniający się zza Medweżyka ogłaszamy hitem wyjazdu. Obrzucony luźnym gorganem, z podchodzącymi pod szczyt świerczkami świeci siwym blaskiem. Łoimy do góry i dochodzimy do właściwej grani. Tu odkrywamy, że czeka nas koszmarne przejście przez kosówkę. Po drodze łamię kijek trekkingowy, ale być może nie łamię nogi. Krótki kawałek zajmuje nam ponad pół godziny. Uff, w końcu gorgan. Szczyt Medweżyka nas zachwyca. Jest najbardziej widokowy ze wszystkich obejrzanych przez nas miejsc i niesamowicie odludny. Znać, że mało odwiedzany. Szczególnie dostojnie prezentuje się właściwy wierzchołek Doboszanki. Widać też niedaleką Czarnohorę, Świdowiec i pozostałe szczyty Gorganów. Błękitne niebo nas rozpieszcza, jesteśmy urzeczeni. Z góry bardzo dobrze dostrzegamy nasz błąd z kosówką. Ze szczytu jasno widać najlepsze mało brochające zejścio-wejście z Medweżyka. Prościutko z gorganu zejście wiedzie w dół aż do pierwszych mikro polanek pozbawionych kosówki. Szkoda, że dopiero teraz to wiemy. Kijek byłby cały.
Potem wątła ścieżyna znów wyprowadza nas w górę, ale i tak jest szybciej niż przez kosówkę. Ponownie osiągamy kamienną ‘studnię’ na grani. Teraz zostaje nam już tylko powrót. Postanawiamy znaleźć w końcu opisywaną drogę w przewodniku. Robimy też zakłady, gdzie w końcu wylądujemy. Oczywiście finał naszego zejścia nas kompletnie zaskakuje. W życiu byśmy tej drogi nie wybrali w górę. Zawalona ściętymi drzewami, zupełnie nie zachęca. Wracamy znów po ciemku. W drodze powrotnej znów spotykamy panią, którą widzieliśmy rano. Nie może się nadziwić, że zaszliśmy aż na Medweżyk i właściwie po co my tam poszliśmy. Po hriby? My na to nie – pasmatrit. W ogóle to do niej nie przemawia. Ale taka jest sympatyczna.
2008.10.22 - Rafajłowa(Bistrica) - Połonina Bojaryńska - Połonina Korotkańska - Ruszczyna - Uroczysko Sywuli - Dolina Bystryka - Osmołoda
Kusi nas Osmołoda. Mężuś przebąkuje coś o przejeździe tam autobusem, ale potwierdzenie pana Onufraka, iż będzie to jakieś dobre 120 km naokoło, przekonuje go jednak do przejścia z plecakami przez góry. W końcu to tylko ponad 30 km. Mając już zeksplorowaną trasę przez Połoninę Bojaryńską oceniamy przejście jako realne. Pakujemy plecaczki i opuszczamy niezwykle gościnną chatkę u Państwa Dima. Troszkę smutek nas ogarnia. Podejście okazuje się być o wiele mniej wyczerpujące niż nam się początkowo wydawało. Po 3h ze sporym kawałkiem witamy Bojaryńską ponownie. Znów jest słonecznie. Tym razem postanawiamy dostrzec w końcu opisane w przewodniku jeziorko ponad połoniną. Rzeczywiście tuz po wyjściu na trawers miga w dole nieco przyschła kałuża.
Trawersik jak zwykle relaksacyjny. Zbliżamy się w szybciutkim tempie do Ruszczyny. Na 1 po południu jesteśmy pod Sywulą. Odpoczywamy, chłonąc słoneczny blask jesieni. Trawers Sywuli w stronę Osmołody zachwyca nas juz po chwili. Szczególnie emocjonująco prezentują się okolice tzw. Uroczyska Sywuli. Krajobraz kanadyjski po prostu. Dostojne laski limbowe, zanurzone w gruchocie gorganu. Czysty urok. Jest w limbach coś tak szlachetnego. Co chwilę stajemy urzeczeni nie mogąc oderwać wzroku od tego piękna.
Czas nas trochę goni, więc nie możemy sobie pozwolić na pełny trawers zboczy Sywuli. Udaje nam się odnaleźć wąziutką ścieżynkę biegnącą w dół do doliny Bystryka. Pojawia się ona w miejscy gdzie trwaers sie rozgałęzia i na ścieżce w górę widnieje żółta strzałka. My złazimy w dół. Po jakiejś pół godzinie ścieżka wyraźnie sie pogarsza, ale nadal można ją odnaleźć. Niedługo potem trafiamy na drogę zwózkową, która sprowadza nas aż do samego Bystryka. Oddychamy z ulgą. Teraz tylko 15km doliną. Relaksujemy sie w marszu, choc plecaczki nie dają nam o sobie zapomnieć, o nie. Wymieniamy zaczytane gdzieś na necie uwagi, o tym jak to jeden pan z gorgańskiej wioski zarabia na zachodnich turystach opowiadając im niestworzone historie o grasujących tu dzikich zwierzętach i innych niebezpieczeństwach. Nabijamy sie z naiwności nabitych eurami zachodnich kieszeni. Kiedy nagle: o ironio!!! Tuż pod stopą w błocie dostrzegam wyraźnie odciśnietą łapę niedźwiedzia, po chwili kolejną i kolejną. Po raz drugi na tym wyjeździe mam niezłego pietra. Jesteśmy sami w tej dolinie, do cywilizacji jeszcze ze 2,5h. Nie powiem, bohaterstwo mnie opuszcza w jednej chwili. Oczywiście gdzieś w tle trwa spokojne tłumaczenie, że przecież nawet jakby co ten misio ucieknie na mój widok i że na pewno mnie nie zje. Ale co tam rozum! Dostaję skrętoobrotów głowy. Cały czas wpatruję się w to świeże gorgańskie błotko jak w fotografię. Idziemy po śladach niedźwiedzia, to pewne. Przestają boleć mnie plecy, plecak jak piórko. Już nie idę, a biegnę. Mężuś stara się zachować zimną krew. Tylko czy na pewno z niego taki azjatycki tygrys - piąty dan? Wątpię po cichu - dyplomatycznie:) Te 15km, najdłuższe w moim życiu 3h... Po godzinie ślady sie kończą - oddychamy z ulgą. Niedługo też docieramy do świeżo zbudowanej leśniczowki, zaczyna być też słychać drwali w lesie. Co za ulga. Do Osmołody docieramy na ostatnich nogach. Tylko wchodzimy do wsi i zaczyna kropić. Wycelowalismy przez tego niedźwiedzia:)
Kwaterke załatwiamy sobie koło Arniki - pensjonatu. Pan Wołodia mieszka tuż obok niego. Za 25 hr od osoby, dostajemy pokój na poddaszu. Troszkę zimno i daliśmy sie naciagnąć, ale chyba nie chce nam się targować. Światła nie ma od przedwczoraj, zerwało linię. Ciemno u pana Wołodii, ciemno też w sklepie. Nawet kurczę, nie wiemy co kupić. Żyjemy tak na serze żółtym już 5 dzień. Sympatyczny pan Wołodia zaskakuje nas swym talentem do konstruowania rzeczy w stylu "coś z niczego". W łazience ma zamontowany rewelacyjny hydrosystem składający się ze zlewu, wiaderka tuż pod nim i zawieszonego nad zlewem zbiorniczka z cienką rurką przez którą spływa wlana uprzednio ciepła woda. A ścieka wprost do wiadra pod. Jesteśmy rozbawieni prostotą tego wodociągu. Wodę ciepłą grzeje się nie na piecu ale dokładnie w piecu - w wysuwanej metalowej szufladzie. Myjemy się w naszym jacuzzi, siorbiemy herbatkę przy blasku akumulatorowej lampki made in china.
2008.10.23 - Osmołoda - Sofera(1222) - Wysoka(1804) - Sofera(1222) - Osmołoda
Czas na Matachów. Czyli dzień lajtowy. W górę tylko 4,5h. Wyruszamy ze smętkowej Osmolody. Niebo nie jest już takie, jak dotychczas, gwiazd na niebie nie widać było w nocy. No więc bliski koniec naszego pogodowego maksa. Mijamy mostek na Mołodzie i na rozgałęzieniu szlaków ( tu są szlaki, co za cywilizacja!) skręcamy w lewo. Za jakiś czas wyraźna strzałka z napisem Wysoka, każe nam przejść mostek - taki w stylu "Shrek ja w doł patrzę"
I jesteśmy już na szlaku. Łoimy niezliczone zakosy, ktoś tu chyba miał zeza i tak jeździł tą ścieżką po zboczu. W każdym razie Soterę osiagamy w przyjemny sposób, po czym zaczyna się monotonne spacerowanie po prawie plaskim grzbiecie Matachów. Dochodzimy do domku myśliwskiego i stąd juz niedaleko do granicy kosówki. Są widoki. Niebo juz raczej szarobure, ale i tak sie cieszymy. Celujemy gdzie ta Wysoka, no i widać ją w końcu. Ścieżka pracowicie wyrąbana na dobre 2 metry (podobno dzieło ludzi z Osmołody, głównie jednego zapaleńca). Idzie się luks. Na Wysoka docieramy dziwnie na okrętkę. Widać Ihrowiec i dalsze szczyty w okolicy Grofy i Popadii. Niebo nie pozwala nam się tu wylegiwać. Wracamy po swoich śladach prościutko do oświetlonej już Osmołody.
2008.10.24 - Osmołoda - Kałusz - Iwano Frankowsk - Lublin
Wracamy juz do domku. Pada od rana. Chyba juz nam sie nie chce moknąć. W planach była jeszcze Popadia, ale nie wyszło. Wsiadamy w jedyny!! autobus do Kałusza o 6.30. W przewodniku piszą, że coś jeździ co 2h. Może tak jest w lecie. W październiku jeździ tylko ten i jeszcze jeden około 11 do Braszowa. No więc nie ma się czym porzadzić. Zwiedzamy Iwano Frankowsk porządnie, bo mamy mega dużo czasu. I o 17.50 ruszamy do Lublina. I znów spotykamy znajome panie Ukrainki.