Lipiec 2006

Galeria zdjęć

Pomysł na Dolomity zrodził się bynajmniej nie w naszych głowach, ale w głowach naszych ukochanych przyjaciół, z którymi tam pojechaliśmy. To od nich wyszło całe kierownictwo wyprawy w Dolomity i oni nas z nimi zapoznawali. Wyprawa miała być na Mont Blanc a Dolomity miały być kondycyjne, mimo to właśnie one okazały się główną atrakcją. Dolomity mogą porazić i porażeni czuliśmy się widząc je po raz pierwszy. Już sam wjazd dostarcza niezapomnianych pętelek na drodze wysoko zawieszonej na stoku. Przejazdy były czasem o wiele bardziej stresujące niż jakiekolwiek górskie zmagania. Swoje jakże cenne (tak nam się zdaje:)) życie oddawaliśmy, więc w jedne ręce kierowcy naszego autka. To, co odróżnia Dolomity od znanych nam gór to ich przedziwna wysepkowa budowa. Kto szuka ciągnących się grani - zawiedzie się. Znajdzie za to gniazda górskie poprzecinane dolinami i wysokie przełęcze dosyć łatwo dostępne samochodem lub autobusem. Oczywiście mówimy tu o lecie o zimie nie mamy pojęcia - nie byliśmy (jeszcze:))

Dojazd w Dolomity nie sprawił nam wielkich problemów, poza przebitą oponą w Austrii i szczęśliwą pomocą polskich TIR-owców, oraz prawdziwym padnięciem po całym dniu jazdy. Tofana di Mezzo o poranku Wyruszaliśmy z okolic Bielska -Białej, więc daliśmy radę w jeden dzień. Przybyliśmy około 21.00 oglądając pyszne dolomitowe ostańce w zachodzącym słońcu, czysty kicz romantic:) Naszym miejscem wypadowym był camping Olympia rzut beretem od Cortiny d'Ampezzo jak to mówią stolicy Dolomitów. Na tle innych ten camping podobno jest dość tani, można nawet dostać zniżkę, jeśli tylko zostawia się graty, a nie wraca na jakąś noc:). Samo miejsce jest naprawdę malownicze u stóp Croda del Pomagagnon, która w dzień jest urocza, za to w czas burzy z piorunami dostarcza niezapomnianych doznań:). Miejsce jest bardzo dobrze skomunikowane z Cortiną łatwo i niedrogo (około 1,1 euros) można się się dostać do Cortiny a stamtąd gdzie się chce (listki dostępne u kierowcy:)). Rozgościwszy się nieco w naszym nowym domku odmoczeni pod zagramanicznym za ciężkie eurosy prysznicem z jakże miłą ciału ciepłą wodą rozpoczęliśmy nasze spotkanie pierwsze z Dolomitami:)

Dzień 1 (2006.07.23)

Z rana, no może nie aż takiego rana:) bądźmy szczerzy - jak na standardy górskie całkiem późno, wyruszyliśmy do Misuriny, by stamtąd prawdziwie karkołomnym autobusem dojechać do Rif. Auronzo - położonego na wysokości 2320 wysokogórskiego parkingu. Szlak z Monte Paterno do Rif. Auronzo Schronisko położone nieopodal to takie dolomitowe Morskie Oko gdzie zjeżdżają się całe masy turystyki niekwalifikowanej by pooglądać z bliska przewieszki najsławniejszego szczytu Dolomitów - Tre Cime di Lavaredo, składającego się w rzeczywistości z trzech niezwykłej urody ostańców. Jak piszą tu i ówdzie w dużej mierze przewieszonych. Cima Grande (2999), Cima Ovest (2973), Cima Piccola (2857) wszystkie trzy drwiąco wynurzają się z piargów i przyciągają rzesze wspinaczy, sami widzieliśmy kilku śmiałków. Po obejrzeniu z trzech stron sławnych Cim udaliśmy się w kierunku szlaku na Monte Paterno by z większej już wysokości przyjrzeć się okolicy. Po drodze minęliśmy grupę zupełnie apetycznych alpejskich krówek napełniających powietrze nieco mniej apetyczną wonią. Droga na Monte Paterno (2744) nie przytłacza trudnościami, stąd na samym szczycie spotyka się zazwyczaj spore stadko zdobywców. Widok natomiast jest rzeczywiście odlotowy, szczególnie okazale prezentuje się Croda Rosa błyszcząca rdzawo w słońcu. W drodze natomiast uwagę przykuwają przeliczne chodniki wykute w skale w czasach I wojny.

Dzień 2 (2006.07.24)

Dzień ten postanawiamy w całości poświęcić na dojście do Biv. Baracca degli Alpini gdzie zamierzamy przenocować jak się da. Wyruszamy więc z Olympii, przez Cortinę w kierunku P. so Falzarego ale wysiadamy znacznie wcześniej gdzieś w lesie tak by dojść do Rif. Duca d'Aosta gdzie docieramy końcowo szosą. Samo schronisko jest bardzo ładnie panoramicznie położone, przepiękne widoki m.in. na Croda da Lago niezwykłej urody grzebień skalny. Podejście z Rif. Ra Vales w kierunku Biv. Baracca degli Alpini Mijamy schronisko pogrążone w palącym słońcu i zaczynamy podchodzić w kierunku zabudowań górnych kolejki biegnącej nieopodal. Nad nami biegnie ferrata Punta Anna - podobno niezły majstersztyk. My skręcamy raczej w stronę Sentiero G. Olivieri, który wprowadza nas w skalne załomy T. de Pomedes. Po drodze szarotki jako żywo, po latach poszukiwań w Tatrach odnajdujemy je w na obczyźnie:). Wspinamy sie coraz wyżej by w niedługim czasie napotkać grupę Słowian zza południowej granicy gdzie dowiadujemy się, iż na Rozsutcu w Małej Fatrze piorun niedawno zabił kobietę, jeszcze niedawno tam byliśmy...Schodzimy (sic!) do Rif. Ra Vales położonego na skalnym pustkowiu niby schroniska wyglądającego jak latający spodek lub inna stołowa zastawa. Nad nami raźno pomyka wagonik kolejki na Tofanę di Mezzo a my jak te głupki na piechotę... W oddali rdzewieje Croda Rossa i potężny M. Cristallo przeczesany z lewa na prawo rysami półek. Drepczemy mozolnie w górę robiąc zakłady ile jeszcze do końca. Po drodze mijamy mini lodowczyk z cieknącą ożywczo strugą. Wchodzimy powoli w załomy mające nas wyprowadzić na Formenton i po drodze spotykamy, a jakże Slązaków:). Ostatnie metry są takie leczące choć domku nie widać wcale, wykuty w skale odsłania się na sam koniec. W środku nikawo, sama cisza i sami my.. Wnętrze jak najbardziej komfortowe: prycze, koce, piecyk w razie czego dużo gadżetów przydatnych w ciężki czas. Woda łapie się w garnek pod dachem, oprócz tego niestety jej nie ma.. Noc w domku wspominamy niezwykle miło. A zachodzące słońce i wzrastający wieczorny chłód powodują nagły wybuch głupawki:) Przeglądamy książkę pamiatkową a tu wpis z Polski: Ulubiony szczyt Renaty B.?- Tofana Anana:)

Dzień 3 (2006.07.25)

Śpimy wygodnie i rano odprężeni budzimy się rześcy, Anton pstryka oczywiście wschód słońca, pożeramy śniadanko i rozkręcamy się w kierunku Tofany di Dentro. Podejście początkowo proste i przyjemne w końcówce wiedzie drobnym piargiem, dosyć męczącym, za to widok na Tofanę di Mezzo oraz Monte Pelmo o 6.31 zostaje naszym ulubionym zdjęciem:) Z samego szczytu szczególnie godnie prezentuje się Tofana di Rozes(3225) pokryta drobnym piargiem jak cukrem pudrem. W oddali kusi Marmolada, widocznośc jest wspaniała. Ciężko wychodzą zdjęcia z powodu słońca. Jesteśmy sami i jak okiem sięgnąć tylko skała.. Z żalem opuszczamy Tofanę di Dentro, schodzimy w dół jakieś 180 metrów by znów wspinać się za jakiś czas na di Mezzo. Zejście z Tofany di Mezzo Ferrata jest bardzo malownicza, cały czas widoki zapierające dech w piersiach, przeszkadzają tylko wszędzie osypujące się drobne kamyczki.Wszystko tu się rusza i kruszy, ciągle trzeba patrzeć gdzie stawia się nogi. Przypinamy się więc dla bezpieczeństwa do ubezpieczeń. Tofana di Mezzo pod górę wygląda jak porysowana szczotką ryżową. Całą jej powierzchnię tworzą fałdy nałożone na siebie i mocno sfalowane. Sam szczyt osiagnięty przez nas w ostatniej chwili dobrej widoczności nie zachwyca. Z powodu dojeżdzające tu kolejki wszędzie pełno ogrodzeń z drutu i sznurka. Ślady bytności turystów aż nad wyraz widoczne.. Dzięki naszemu wcześnemu wstawaniu udaje sie nam załapać widok i zdążyć przed wielkim obłokiem mgły, który w mgnieniu oka pożera całą Tofanę:) Schodzimy systemem półek, schodków i drabinek aż do zniszczonych lawinami zasieków kolejki, by przez okno skalne wydostać się na stromy piarg sprowadzający na na sam dół do Schroniska Dibona. Stamtąd wygodnie lasem aż na przystanek autobusu.

Dzień 4 (2006.07.26)

Naszym celem staje się na dziś dotarcie w pobliże Marmolady gdzie zamierzamy przenocować. Zwijamy manatki i opuszczamy gościnną Olympię by pognać do Canazei gdzie zostawiamy samochód i objuczeni jak muły mkniemy do Rif. Contrin. Po raz pierwszy Dolomity w jakiś sposób przypominają nam Tatry. Idziemy piekną doliną Val de Contrin początkowo stromo później łagodnie i na końcu dosyć ostro w górę. Minąwszy ostatnie oazy cywilizacji udajemy sie w kierunku Bivacco Marco dal Bianco, przepięknej czerwonej konserwy z metalu pod samymi ścianami Marmolady. Powyżej Bivacco Marco dal Bianco Za nami ciągną wielkie czarne chmury, coraz to coś porykuje, robi się nieswojo:) Na dodatek przed nami widzimy sporą grupkę ludzi poruszających się właśnie w okolicy naszego zaplanowanego noclegu. Miny nam rzedną na myśl, że się nie zmieścimy.. Nabieramy lekko tempa i docieramy pod puszkę. Tam na szczęście ino jeden ludek. Mój mężuś elokwetnie oczywiście jak na obczyznę przystało popada w łamaną konwersację po anglosasku. Zapytuje o pogodę i nagle pada z ust jego rozmówcy sławetne: Kurcze jak są chmury? - czystą, wschodnią polszczyzną. Nasi jak zwykle tu są. Tym razem z Białegostoku. Jesteśmy lekko zmęczeni, wygrzewamy sie więc w słońcu wymieniając luźne uwagi z naszym nowo poznanym znajomkiem. Okazuje się, że będziemy jedynymi nocującymi. W książce wizyt zostawiamy swój ślad i postanawiamy udać się na spoczynek wcześnie. Jeszcze przed nocą do naszego mieszkanka prawie wpada chyba lekko pijany pomurnik, coś musiało mu sie pokiełbasić. Wieczorem robi się strasznie zimno, a metalowa puszka nie grzeje. Tesknimy za degli Alpini i jego przytulnością.

Dzień 5 (2006.07.27)

Noc mija szybko a ranek przynosi tzw. poranny syf czyli dziwne rozciągnięte chmury. Anton potwierdza autorytetem, że to minie, więc do góry! Rzeczywiście po chwili okazuję się, że ma rację, a my tymczasem jesteśmy już w drodze do Forc. della Marmolada czyli ponad godzinę po stromym piargu, który co rusz się usypuje spod nóg. Widok z drogi na Punta Penia Na przełęczy czujemy się super wcięci między Picol Vernel a Punta Penia rozglądamy się i oceniamy trudności. Tuż nad samą przełęczu już wiszą pierwsze stopnie. Po jakiejś godzinie wspinaczki pręty i stopnie zmieniają się w drabinki, właściwie non stop idziemy przypięci. Kiedy grań się wypłaszcza zaczyna się lodowiec. My idziemy jego brzegiem, więc to trochę mokrego śniegu i nic więcej ale podobno są lata gdy trzeba się natrudzić. Jestem już strasznie głodna marzę, żeby coś zjeść, wleczemy się bo troszkę nas wykończyło to podciaganie własnych ciał i plecaków. Wierzchołek wita nas prześlicznym słońcem i mało atrakcyjną architektonicznie budą - niby schronem gdzie biesiadują panowie co nas wyprzedzili. Jest nas więc w sumie 7 na wierzchołku, schron, krzyż i taczka oraz niby kibelek:) Feministycznie stwierdzamy, że wraz z Kamzikiem jesteśmy pierwszymi kobietami na szczycie Punta Penia 27.07.2006:) Nasi mężowie byli niestety na miejscu 4 i 5 czyli poza podium:). Widok z Marmolady rozwala nas do szczętu, jeszcze bardziej powala mnie porcja suszonych moreli:) Z wierzchołka najlepiej prezentuje sie drugi mniejszy szczyt Marmolady a także Piz Boe i reszta całej okolicy o której nazwie nie mamy jeszcze pojęcia:) (do nadrobienia). Troche obawiamy się jak nam pójdzie schodzenie, było przecież tak stromo. Obawy okazują się być całkiem nieuzasadnione, zejście idzie nam jak z płatka poza małą trudnością, konkretnie wyprzedzeniem spiętych jedną liną kilkudziesięciu ludzi, chyba z Austrii!!. Po kilkudziesieciu Guten morgen lub hello i przepięciu swojej lonży dwukrotnie przed i za każdym z ludków docieramy znów do Forc. della Marmolada. Oczywiście tuż po opuszczeniu przez nas wierzchołka kończy się widoczność na Punta Penia i znów mieliśmy fuksa. Tym razem schodzimy szczątkowym lodowcem pod którego powierzchnią szemrzą strumyki, a my w rakach po tym niby lodzie z kamykami i śniegiem. Co chwilę oglądamy się tęsknie na Marmoladę. Schodzimy baaardzo długo klucząc między piargami na końcu zaś lasem,aż docieramy do Alby i stamtąd do Canazei. Tam nocujemy na campingu, który w porównaniu z Olympią okazuje się być nieco drogi, ale w końcu to tylko jedna noc...

Kończy się nasze spotkanie z Dolomitami. Wszystko, co zaplanowaliśmy udało się nam zdobyć, pogoda była wyśmienita, padało w nocy:) Oczywiście namioty wyschły dopiero w Polsce:) Nie ociagając się wsiadamy w auto by ruszyć do Chamonix. Cd...

Masyw Mont Blanc