Sierpień 2008
Zawsze chciałam wejść na to Paradiso, i prosze właśnie teraz nadarzyła sie taka okazja. Zbieramy manatki i ruszamy do Italii, żeby zmierzyć się z tym przedsionkiem Blanca, jak twierdzą. Podróż jest strasznie długa (2 dni), nocujemy w Austrii nad jeziorkiem Neusiedler See. Później już przez parne Włochy po autostradach (brr...), by w końcu sięgnąć chłodu Aosty. Nie powiem - orzeźwiającego chłodku. Aosta to cudna zieloność uczepionych skał winnic górskich, ech, ech, ech...I małe ruinki średniowiecznych budowli na występach skalnych.
Dolina Valsavarenche do której zmierzamy to długachna droga wcięta głęboko w góry, zakończona miejscowością Pont, do której ostatni odcinej drogi to już asfaltowa niteczka na zboczu. Pont nie jest właściwie miejscowością ale kempingiem z jednym hotelem i sklepikiem. Zaopatrzenie lepiej zrobić więc w Aoście. W sklepiku ceny jak nad Morskim Okiem ino w euro. Kemping Pont Breuil - wygodny nie powiem, w cenie coś koło 16 euros za autko, namiot i dwie sztuki ludzkie. Prysznic jest i nie trzeba płacić z tego co pamiętam. No i położenie u podnóża Gran Paradiso..Tylko zimno tu niemilosiernie po zmroku, cóż w końcu jesteśmy na 1952 m. n.p.m.
Galeria zdjęć
04.08.2008 - Pont(1952) - Rifugio Vittorio Emanuele II(2734) - okolice Glacier du Mont Grand Paradis - Rifugio Vittorio Emanuele II(2734)
Zrywamy się po nocy spędzonej w naszym namiociku i pakujemy się na wyjście do Vittorio Emanuele. Szlak prosty jak drut, idziemy na razie sami. Sapiemy strasznie, daje się nam we znaki ta dwudniowa jazda samochodem. Po godzinie jednak równamy oddechy i wydostajemy się z mrocznych otchłani doliny na coraz wyższe zbocza, skąd podziwiamy pierwsze widoki. Szlak jest bardzo łaskawy, zakosowy jak się patrzy. Wyłaniają się powoli Bec de Montchair(3554) i Mont Ciarforon(3640) w pięknych śniegach. Schronisko widać z niedalekiej już odległości. Wyprzedzają nas jakieś dzieci, jak zwykle musi być zawstydzenie:).
Docieramy do schroniska
akurat w momencie, w którym dociera tam też
dwójka mężczyzn pokaźnie zakrwawionych,
jak się dowiadujemy
przewrócili się na lodowcu. Ich widok odbiera mi, nie
powiem, połowę animuszu. Jeden z nich ma rozciętą i spuchniętą twarz,
twarz ma zalaną krwią. Drugi wygląda nieco lepiej. Widok jest smutny.
Potęga
tych gór daje znać o sobie. Bukujemy sobie najtańsze miejsca
w dormitorium, czyli starej części schroniska w porażającej cenie 17
euros za łebka. Cóż, za przyjemności się płaci. Zostawiamy
graty i wyruszamy obczaić drogę na Paradiso. Oczywiście mijamy grupki
schodzących, zmęczonych i szczęśliwych ludzi. Idzie się nam ciężko mimo
iż droga jest prościutka. Jednak ta wysokość i zmęczenie
podróżą. Decydujemy się jednak na jutrzejsze wyjście ze
względu na prognozy pogody. Na dziś dochodzimy coś powyżej 3000m n.p.m.
i zawracamy. Kontemplujemy jeszcze troszkę otaczające nas morze
piargów i wygładów lodowcowych.
Wracamy do schroniska i podchodzimy jeszcze troszkę trekingową scieżyną pod stopy lodowca Glacier de Montcorve by w cieniu Mont Tresenta poopalać nasze blade twarze. Teraz już uciążliwym piarżystym zejściem zjeżdżamy prosto pod Vittorio. Po drodze jeszcze mamy jakąś pasjonatkę tańca, która na ogromnym głazie wyczynia jakieś wygibasy. Nie powiem, niezwykły w tych okolicznościach przyrodniczych widok. Noc spędzamy w wieloosobowej sali. Staramy się usnąć, ale wizja wymarszu o 4 rano jest wystarczająco pobudzająca by nie dać mi usnąć. Pechowo nie wzięłam żadnych uspokajaczy nasennych. I tak przemęczam się do tej 3.30.
05.08.2008 - Rifugio Vittorio Emanuele II (2734) - Glacier du Mont Gran Paradis - Mont Grand Paradis(4061) - Glacier du Mont Gran Paradis - Rifugio Vittorio Emanuele II (2734) - Pont
Wstajemy. Budzik dzwoni w środku nocy. Jestem jeszcze bardziej zmęczona niż gdy kładłam się spać, ale jednak perspektywa wejścia mobilizuje moje siły. Wychodzimy po przełknięciu na sucho jednej kromki, Mężuś nieco więcej. Z wczorajszego rekonesansu pamiętamy nieco drogę, więc wymarsz w świetle latarek nie jest taki straszny. Oprócz nas kilka świetlnych punktów w mroku nocy. Jest naprawdę ciemno. Podchodzimy stromym piargiem i w 2,5h osiągamy skraj lodowca. Tu już świta. Czas na raki, linę, kask i ruszamy na lodowiec. Szybko jesteśmy wyprzedzani przez sprawniejszych. Idzie się ciężko, sapiemy i przystajemy co chwila. Pierwsza stromizna jeszcze jednak nas nie dobija. Osiągamy pierwsze wypłaszczenie. Na nasze nieszczęście wiatr wzmaga się z każdym metrem. Duje i zatyka. Jest nieprzyjemnie. Mój brak formy zaskakuje mnie samą.
Drugie strome podejście jest już zabójczo męczące. Na
dodatek widać iż śnieg tu podsiąknięty strumykami. A będzie coraz
gorzej wraz z rosnącą już temparaturą. Po przejściu drugiej stromizny
po prostu rzucam się na śnieg, aby odpocząć. Łykam glukardiamid.
Oprócz mnie w szalonym
wietrze leży na śniegu kilkoro ludzi. Co gorsza nie ma tu przed wiatrem
żadnej osłony. Jedynym pocieszeniem oczu są zniewalające widoki
rozpościerające się pod nami. Graickie pod nami. Nie mam jednak siły
aby robić jakiekolwiek zdjęcia, dobrze że Mężuś je robi. Wyprzedza nas
już teraz cała masa ludzi.
Są lepiej zaaklimatyzowani widać od razu.
Dochodzimy do kolejnego niby wypłaszczenia i teraz to już zaczyna się
mega sapanie. Jest stromo i na dodatek cały czubek do tej pory tak
dobrze widoczny zagarnia brzydka chmura. Przed nami mleko, za nami
błękit. Przedziwne uczucie. Jesteśmy w samym epicentrum walki
mgłowców z clear blue sky. Byłoby bosko na to patrzeć, gdy
nie to zmęczenie. Czuję się fatalnie, jestem zmęczona i nie mam już
sił. Mężuś w lepszej kondycji na szczęście.
Dochodzimy pod czubek i już
chyba nie chce nam się pokonywać ostatniej skalnej stromizny. I tak nic
nie widać. Mgła i szaruga, a w dole słońce. Świętujemy ten
niedokończony wierzchołek ściskankami. Nie zabawiamy tu zbyt długo,
tracę czucie w palcach u rąk i nóg. Czuję jednak ulgę i
szczęście, że udało nam się tu wyleźć. No i żal, że nie mamy widoku z
wierzchołka. Bywa, jak to w górach. Widok jednak z samej
drogi jest na tyle powalający, iź możemy być zadowoleni. Zejście to już
sama przyjemność, fotosujemy. Zachwycamy się
prześwitującym powoli przez mgłowce słonkiem. Idziemy powoli, mimo że
rozsądek kazałby się spieszyć, w końcu lodowiec. Mało tu jednak
szczelin. Trudny moment czeka nas w drugiej stromiźnie,
która zdążyła się już całkiem stopić i teraz jest
grudowatym, lodowym strumykiem. Wbijam czekan w to płynące tałatajstwo
i za nic zaczepienia. Raki też na wodzie nie trzymają. Pokracznie
spuszczam się na linie w dół, Mężuś asekuruje. Fuj, już po.
Z ulgą w sercu dopadamy w końcu skał i tu zrzucamy z siebie żelastwa i
plastiki. Jest już lekko. Tylko cały czas ta zadra wierzchołkowa z
brakiem widoku. Gdy dopadam schroniska, po prostu zalegam na
łóżko jak stoję. Ponieważ wymeldunek jest dopiero o 16 mam
godzinkę spania. Super ożywczego, upragnionego snu. Budzę się już
rześka, wracamy na kemping w blasku letniego słońca posyłającego nam
wesołe odblaski lodowców. Ależ śpimy tej nocy, kamiennym
snem. Gdyby nie to zmęczenie poszłabym na to Paradiso jeszcze raz:)
06.08.2008 - Pont - Croix de la Roley(2319) - Plan Borgnoz(2687) - Plan de Nivolet - Croix de la Roley - Pont
Budzimy sie z solennym postanowieniem
przebąblowania dnia. Szkoda nam jednak. Nakładamy buty i ruszamy na
orograficzne lewo rzeki Savara. W szybicutkim tempie osiągamy Croix de
la Roley na urwistym skalnym występie. Widok stąd na Paradiso
całościowy i piękny. W zagłębieniach płaskowyżu Plan de Novolet w kilku
miejscach znajduję buchające zielonością młaki, porośnięte między
innymi gółkami długoostrogowymi. Ech, mój
nałóg storczykowy. Zdejmuję też pięknego niebieskiego
tłustosza. Osiągamy Plan Borgnoz w niedługiej wspinaczce.
Wałęsamy się
troche po piargach i trawiastych wzniesieniach tej dolinki i znajdujemy
sie po drugiej stronie prościutko z widokiem na Pln de Nivolet z
meandrującą w niej niczym Amazonka rzeką. Jest tu cieło
sielsko-anielsko, nie ma jednak światła do zdjęć. Białe niebo
skutecznie gubi nam kontrasty. Najpiękniej wygląda białe Paradiso, ale
nie da się oddać zdjęciem tego co widzą oczy. Dobrze natomiast widoczna
jest Mont Grivola, pozbawiona z tej strony lodowca. Relaksujemy się w
ciepłych podmuchach wiatru. W drodze powrotnej pykamy jeszcze sporego
motyla jak się okazuje niepylaka apollo.
07.08.2008 - Pont - Rif. Chabod(2710) - okolice Passage du Grand Neyron(3262) - Rif Chabod(2710) - Valnontey(1675)
Korzystając z rannej pięknej pogody lecimy
pod Rif.
Chabod by obejrzeć Gran Paradiso z drugiej strony. Droga wiedzie
przepieknym modrzewiowym lasem. Pięknymi zakosami w górę, aż
osiąga się przysiolek Lavassey(2194) czyli pojedynczy kamienny budynek.
Stamtąd już bezleśnie prosto pod schronisko. Początkowo zachwycający
błękit powoli oddaje pola coraz większej ilości
kłębiastych chmur.
Dochodzimy do schroniska i załapujemy się jeszcze na resztki błękitu.
Wyruszamy spod prawie pustego budynku w kierunku przełęczy Passage de
Grand Neyron, którą dziś umyśliliśmy sobie zdobyć. Jesteśmy
tu
sami i tylko niecne kłębiaki na niebie - niecnoty - nie pozwalają nam
się cieszyć w pełni tą samotnością. Psuje się nam pogoda, nadpełza
gruby wał czarności. Idziemy jeszcze, ale już bez przekonania.
Zawracamy jak niepyszni jakiś 20 minut od przełęczy. Jest już siwo na
niebie i robi sie strasznie. Wracamy jak przyszliśmy. Tego samego dnia
w strugach deszczu przenosimy graty do pobliskiej doliny Valnontey.
Nocujemy w równie przyjemnym jak ostatni kempingu Gran
Paradiso.
08.08.2008 - Valnontey(1675) - Bivacco Martinotti(2588) - Valnontey - Zermatt
Poranne słonko bijące w oczy wyrywa nam
serca i gnamy w górę doliny Valnontey prościutko pod
obwieszone lodowcami ściany skalne. Dolina, którą podążamy
jest mega długa i przeważnie lesista. Widoki otwierają się dopiero w
jej końcowym odcinku. Jest mało uczęszczana i przez to przepiękna.
Postanawiaamy dojść do biwaku Martinotti i spojrzeć z góry
na te cuda. Nie powiem żal nam jak cholera, że ta piękna dzisiejsza
pogoda nie byla naszym udziałem w dniu ataku na Paradiso. Podchodzimy
stromym stożkiem piargowym wśród bujnie rozrosłych tu
maleńkich krzewinek. Sam biwak zawieszony na występie skalnym to
maleńka metalowa puszka,
w środku schludna i drewniana. Jest miejsce
dla około 5 osób. Widok spod biwaku na pobliski lodowiec
Tribulation i Money, mimo że wycinkowy i tak nas zachwyca. Ponieważ
jest piątek, a od jutra chcemy łojnąć Szwajcarię nie mamy już zbyt
wiele
czasu na eksplorację tych terenów. We dwójkę te
lodowce wydają się być zbyt niebezpieczne. Wychodzi minus naszego
samotnictwa. Pozostają nam tylko trasy trekkingowe. Po drodze oglądamy
sobie jeszcze stambecco czyli włoskiego koziorożca. W samej dolinie po
drodze niedaleko kempingu znajduje sie bardzo ciekawy domek zbudowany w
dużej części z jednego ogromnego głazu. Świetny pomysł na
zagospodarowanie dużego kamolca:).
Po dotarciu do kempingu, zbieramy graty i wyruszamy na północ w stronę włosko-szwajcarskiego przejścia na przełęczy Gran S. Bernardo. Długimi serpentynami, mega widokowo opuszczamy Italię by resztę urlopu spędzić w