Czarnohora - październik/listopad 2013

Galeria zdjęć

Trasa:

Dzień 1 - 31.10.2013

Kwasy - Prełuka Dżordżewa - Połonina Menczul Kwasiwski - Wełyki Kotel - Połonina Rohnieska

Dzień 2 - 01.11.2013

Połonina Rohnieska - Przeł. Kakaradza - Peremyczka - Howerla - Breskuł - Pożyżewska - Dancesz - Turkuł - Poł. Turkulska

Dzień 3 - 02.11.2013

Poł. Turkulska - Rebra - Brebienieskul - Dzembronia - Pohane Misce - Pop Iwan - Połonina Wesnarka

Dzień 4 - 03.11.2013

Połonina Wesnarka - Pop Iwan - Uchaty Kamiń - Połonina Smotrycz - Dzembronia - Werchowyna

Dzień 5 - 04.11.2013

Werchowyna - Lublin

Czarnohora - marzec 2012

Galeria zdjęć

Ech, wymarzliśmy się na tej Czarnohorze tego marca. Oj natłukliśmy kroków w rakietach i naprzecieraliśmy szlaków. A jakby ktoś chciał znać proporcje wody stałej ze śniegu do wody ciekłej to już mówię: trzy ubite kubki czarnohorskiego śniegu dają, po około pół godzinie topienia, jeden kubek wody ciekłej. A z rzeczy praktycznych dobrze jest nalać ze dwa łyki ciekłej wody na dno kubka zanim śnieg się wrzuci bo się kubek przypala. To z rzeczy przyziemnych.

Ze sfery doznań estetycznych mieliśmy grań Czarnohory z wielu kątów, wiatru ileś tam Beaufort'ów, nocnego wycia i ducia ileś tam decybeli, ciepłoty ciał kojące 36,6, za to na zewnątrz dość poniżej zera. Na tyle dość, by z tak wielkim trudem ze śniegu w płyn zamieniona woda, zamarzła nam na powrót w namiocie.O ironio!

Pogłębiliśmy przyjaźń polsko-wschodnią, umoczywszy parę razy usta w zawartości wiaderka w szafce pewnej cudownej gospodyni pod Skupową. Obgadaliśmy wszystkie ważne zakręty hostorii, meandry polityki i ekonomiczne paradoksy. Zgubiliśmy i znaleźliśmy spodnie (dzięki Olga!). Chyba pierwszy raz na Czarnohorze pokonał nas śnieg na pewnej grani od północy. A ponad wszystko bardzo dobrze się bawiliśmy, brodząc w śniegu czasem po kolana, czasem po łydkę, a czasem po pas.

Trasa:

Dzień 1 (2012.03.08)- Woronienka - Połonina Hryhoriwka - Połonina Serednia

Dzień 2 (2012.03.09) - Połonina Serednia - Kukuł(1534) - Zawojela - Ardżeludża - przejazd do Werchowyny - Jawirnyk - próba wejścia na Ludową - powrót do Jawirnyka

Dzień 3 (2012.03.10) - Jawirnyk - przejazd do Werchowyny - Zamagora - Krynta - Zmijenky

Dzień 4 (2012.03.11) - Zmijenky - Zamagora - Werchowyna

Dzień 5 (2012.03.12) - Werchowyna - Kołomyja - Lublin

Świdowiec - kwiecień/maj 2011

Galeria zdjęć

Ten wyjazd był całkiem chatkowy - bo do odwiedzenia były 4 lokalizacje. Zaczęło się łączką ze storczykami (bzowymi), potem były cebulice, potem goryczki, a na końcu:

deszcz,

śnieg z deszczem i

śnieg prześlicznie zacinający.

Ale za to: 2 na 4 chatki miały komin, a zwłaszcza ostatnia, gdzie zwalczaliśmy niecne skutki śniegu z deszczem.

Tudzież samego śniegu.

Tudzież deszczu.

I znowuż śniegu.

Najpierw zobaczyliśmy chatkę. Potem komin. Potem mieliśmy nadzieję - że komin to nie sam komin tylko razem z piecem. Potem nasza nadzieja nie okazała się matką głupich. Zdjęlismy więc mokre kurtki. Odkleiliśmy przyklejone do nóg spodnie. I rękawiczki. I skarpetki. I niektórzy majtki. Uprzednio wyżnąwszy, rozciągnęlismy na sznurkach koszule. Przebraliśmy się w suche (o niebiosa!) ciuchy. Znaleźliśmy sposób by mokre szczapy zamienić w płonące drzazgi. Zebraliśmy zapas drewna na najbliższe godziny. Zaczęlismy suszyć buty. W chatce zrobiło się prawie ciepło.

A potem... Dach zaczął przeciekać.

No więc porzuciliśmy wygrzewanie tyłków i zabralismy się za remonty i modernizacje czynione po taniości sposobem gospodarczym. Papierem, folią, blachą. Storczyk bzowy Szczapami, gałęziami, szmatami. Bez cementu i spawarki remont wyszedł nam wzorowo. Dość, że "po" kapało już poza piecem, a nie na blachę, dzięki temu skończyła się nam sauna i przestało syczeć. Wymyślne zabiegi małej architektury przesunęły kapanie poza strefę rozwieszonych na 10 metrowej linie wspinaczkowej, ciuchów. Nabyte na W-T umiejętności uchroniły też nasze legowisko przed nocną powodzią. Krótko mówiąc - dach przeciekał nadal, ale już tylko tam, gdzie musiał, a nie tam, gdzie mu się podobało.

A potem rozpoczęliśmy mycie. Jak wiadomo pierwszy myje się czystszy - no wiec się umyłam. Potem znegliżował się mężuś. Bredził coś o kafelkach na ścianach i jaccuzzi. Jak to on. Wyobraźnia jednakże w śnieżnej temperaturze nieco szwankuje, wkrótce zatem przejrzał na oczy i przyspieszył zabiegi. I dobrze, bo po chwili w chatce mielismy już dwóch Rosjan prosto z Moskwy.

Zmoknięci jak kury, wchodzili do chatki niepewnie. Jednak ciepło kozy ma moc hipnotyczną i już wkrótce oni częstowali nas kakao, a my ich buzującym ogniem, gdyż kakao nie mieliśmy, ani też nic innego co by mogło mu sprostać. Mieli plecaki pełne dobra, bo zaczynali wędrówkę. Nasze plecaki, w części gastronomicznej, były bardziej niż puste. Było tyle, co na jutro rano. Uraczyliśmy ich więc nie swoim drewnem w kozie i ofiarnie suszyliśmy im ciuchy i buty. Czas płynął na historiach o Uralu, Syberii, ludach rodzimych pasających renifery. Świat rozszerzał się i kurczył. A w powietrzu latały takie myśli:

Przyjeżdża "biały" do hodowców reniferów, gdzieś pod kołem podbiegunowym. Gadają o tym i o owym. Gadają mało, czaju piją dużo, bo hodowcy nie są zbyt gadatliwi.

I wtedy hodowca - A ja słyszał, że u was w Maskwie za wodu trzeba płacić?

Na to "biały" - No tak, trzeba oczywiście.

Zapada metafizyczna cisza.

I trwa (cisza).

Hodowca zgryźliwe i kpiąco - No patrz, a u nas za darmo...

A rano biegniemy szybciorem na dół. Biegniemy szybciorem, bo po drodze mamy rzekę, która zrzuciła niedawno brzemię kilku mostków i pozwala nam łaskawie przejść się w bród. Czasem też pozwala na mostek prowizoryczny, choć bród wychodzi w sumie szybciej, tylko nogi później lodowate. Łaskawa ta rzeka, oj łaskawa. Za to znaczy nam drogę i się nie gubimy, nie to co na początku gdy była tylko cienką stróżką. Dolatujemy do Jasini, a potem do Kołomyi i Lublin wita nas następnego dnia.

Trasa:

Dzień 1 (2011.04.29) - Biłyn - Dołhy - Połonina Dołżyna - Perelisok - Połonina Perelisok - Połonina Biłyń - Połonina Stara

Dzień 2 (2011.04.30) - Połonina Stara - Pereslip - Połonina Kyrczeja - Połonina Urda - Worożeska- Połonina Urda

Dzień 3 (2011.05.01) - Połonina Urda - Worożeska(1731) - Dogjaska(1762) - Trojaska(1702) - Tataruka(1707) - Połonina Ripta - Przełęcz Okole(1193) - źródła Czarnej Cisy - Przełęcz Okole(1193)

Dzień 4 (2011.05.02) - Przełęcz Okole(1193) - Wielka Bratkowska(1788) - Mała Bratkowska(1703) - Połonina Levkovec(1430)

Dzień 5 (2011.05.03) - Połonina Levkovec(1430) - Dolina Czarnej Cisy - Czarna Cisa - Jasinia - Kołomyja - Lublin

Świdowiec - październik 2010

Galeria zdjęć

Znów liżemy świdowieckie płaje, tym razem bardzo krótko. Krucho z urlopem, krucho z czasem. Prognoza obiecuje nam maks dzień dziś. Hehe... Niestety nie ma łatwo. Nie będzie, ani pięknego nieba, ani też łatwych przebiegów.

Dzień 1 (2010.10.22) - Kołomyja - Kwasy - pod Bliźnicą - staje na połoninie Braiwka

Z Kwasów prościutko w kierunku Bliźnicy, wyruszamy z samego rańca. Senny autobus dowozi nas tu wczesną godziną, więc czasu jest mnóstwo. Dyszymy pod ciężarem plecaków. Pod stopami błoto i śnieg, czasem lód. Wkraczamy w las nad wsią, gdzie śniegu jest już powyżej kostek, czasem do pół łydki. Przetarcie robimy my. W końcu docieramy do stai powyżej granicy lasu. Widać już połoniny Świdowca. Nad górami gęsty wał skołtunionego nieba, co jeszcze da nam popalić.

Mijamy urocze osiedle chatek i obór, brniemy już teraz konkretnie. Przed nami kraina śniegu, której nie dotknął dzisiaj jeszcze nikt. Może nie dotknął też wczoraj. Zaczyna się polka-szarpaczka. Już wiemy, co oznacza ten wał i czym poczęstuje nas ten wiatr, który nas ledwo drasnął w lesie.

Wspinamy się ponad staje. Miarowo, leniwie, dysząco. Coś, co bezśnieżną Staja na połoninie Braiwka jesienią łyknęliśmy bez wysiłku, teraz przyprawia nas o zniechęcające kołatanie serca. Po pół godzinie wiatr już jest wszędzie. Tak jak i wszędzie jest mgła. Ciężko jednak nam się poddać. Plan jest ambitny i zakłada dojście do chatek za Bliźnicą w dolinie po lewej stronie grani. Jest tylko mały problem: zawiane jest wszystko, ścieżka graniowa ledwie widoczna, ścieżki boczne zasypane, śnieg miejscami betonowy, widoczność 10 metrów i wiatr tak silny, że zrzuca mnie z obranego kierunku.

Próbujemy, brniemy, wciąż do góry, z nadzieją na lepsze widoki. Ta droga jednak nas pokona. Dochodzimy do, jak się później okazuje, pomnika pod Bliźnicą. Niestety nie widzimy go wcale, choć jesteśmy od niego kilka metrów. Zawracamy do chatek w stai nad lasem. Tam wybieramy sobie na noc chatkę de lux z firanką:) Jest koza i jest drewno w lesie. Jest też woda, której sobie nabierzemy ze strumyka. Mamy wszystko, co trzeba. Mamy ciepło, jedzenie i nawet słońce na koniec dnia wychodzi by pokazać nam błyszczące szczyty Rumunii. Śpimy sobie całkiem smacznie do rana.

Dzień 2 (2010.10.23) Staje na polanie Braiwka - Bliźnica(1881) - Drahobrat - Jasinia - Bukowel - Połonina Douha(1371) - Połonina Bohacka(1354)

Niebo nam wynagradza wczorajszy dzień. Wita nas różowy świt, potem błekit nad górami. Idziemy już własną wydeptaną, nieco zawianą, ścieżką. Wszystko widać Świt na połoninie Braiwka jak na dłoni. Mimo, że wiatr nie słabnie, brak mgły motywuje nas do wysiłku. Bliźnicę osiągamy bez większych sensacji, jeśli nie liczyć trudu śniegowych zapadań pod szczytem. Widok z wierzchołka nas zachwyca. Jest piękny, biały i niepokojąco spokojny. W zejściu dostrzegamy grupkę idącą w przeciwnym kierunku. Po śniegowych wybrzuszeniach i o wiele mniej zasypanej już grani, schodzimy do Drahobratu. Od stai osiągamy Drahobrat w 4 godziny. Zaskakuje nas ta prędkość, wziąwszy pod uwagę śnieg i wiatr.

Na Drahobracie rozmawiamy chwilkę z Ukraińcami, wymieniamy praktyczne uwagi. Z planu pójścia dalej granią - nici. Niebo zasnuwa się białą mgiełką a wiatr znów wraca wczorajszy. Wyrywa wbite kijki i załzawia oczy. Idziemy więc w dół do osady pod Drahobratem, gdzie łapiemy stopa na jazdę w dół do Jasinii. Właściwie to chyba dajemy się złapać kierowcy, któremu na ten szaleńczy przejazd brakuje obciążenia. My z dwoma dużymi plecakami stanowimy dobry materiał na balast. Bliźnica od strony Drahobratu Rozpoczynamy prawdziwą jazdę bez trzymanki. Radziecka maszyna co rusz to wpada i wypada z kolein. Rzuca nami na boki. Siedzę tyłem, lepiej mi. Nie chcę widzieć tego, co w dół. Jedziemy po zlodowaciałym śniegu poprzetykanym żwirem i błotem. A więc dzisiaj jestem tylko ciałem, określoną masą której zadanie tkwi w sile ciężkości. Jazda trwa jakieś 20 bardzo długich minut, w czasie których nie modlę się, nie piszę testamentu w głowie, życie nie przelatuje mi przed oczami. Jestem tu i teraz, te masywne 58 kilo plus plecak. Nie ochodzi mnie nic, tylko każda kolejna koleina i każdy następny wyrzut maszyny poza nią.

Wysadzamy się w Jasini koło dworca gdzie czekamy na rejs pod bukowelskie krzyżówki. Tam odczekujemy swoje i za tanie 2 hrywny dojeżdżamy pod hałaśliwy Bukowel, skąd z trudem wielkim znajdujemy drogę na Douhę. Tam błoto, śnieg i wszędzie narciarska maszyneria strzeżona przez panów patrolujących granie. Mijamy ostatni posterunek wypatrując obiecanych przez mapę chatek. Mijamy niespodziewane, nie zaznaczone na mapie chatki na Douhej. Docieramy na połoninę Bohacką i tam już w zapadającym mroku bierzemy te, które mieliśmy opuścić. I dobrze, jak się okaże innych na tej połoninie nie ma. Noc spędzamy przyjemną na tyle, na ile przyjemne może być dla kręgosłupa spanie na desce. Mamy jednak blisko do wody. Z wad chatki tylko brak kozy. Ranek obudzi nas już w Gorganach.

Cd. relacji w

Gorgany - październik 2010

Czarnohora - luty/marzec 2010

Galeria zdjęć

Bo w marcu jest to, co mnie kręci…

Tak już jakoś jest, że marzec pociąga mnie najmocniej, podobnie jak październik i listopad. Co dla innych ma posmak obłąkańczej zmienności dla mojego niespokojnego umysłu oznacza potwierdzenie, iż na świecie zmienność jest naturalna, a właśnie upragniona przez niektórych stałość kryje w sobie pierwiastek Marzec w powietrzu niebezpiecznego znużenia.

No więc jest marzec, piękny niezawodny on, z całą swoją rozciągłością pogodowych awantur. Otoczeni światem sformalizowanych procedur i definicji, jedziemy go obejrzeć. Nasycić się nieokreślonością form i kształtów nieba, histerycznością wiatru, niezdecydowaniem słońca. Zobaczymy sobie śnieg iskrzący, przewiany, zbity, skrystalizowany, mokry, przepadający, cieknący strużką. Poczujemy słońce bezczelne, ironizujące zza chmur, nieśmiałe, panikujące, zrelaksowane jak na Hawaii beach. A może dopadnie nas mróz, siekający igłami lodu podrywanymi przez wiatr, zaklei powieki i zgrabi dłonie? A może wszystko to zobaczymy naraz?

Nie znamy wielu pasjonatów marca. Biedaczyna marzec nie ma dobrego PR- u.

Dzień 1 (2010.02.27)- Kołomyja - Werchowyna - Żabiowskie - Magura - Krynta(1351)

Pakujemy się w kursowy Lublin-Kołomyja, a potem przesiadka na Werchowynę. Tu wita nas zsiadłe mleko w powietrzu, galaretowate błoto pod kołami ład, sobotni targ przy rzece, smród zamarzniętych wnętrzności sławojki… Tak, atrakcji bez liku. Ale też konik przy dwukółce zapakowanej cegłami po brzeg, zapach świeżego chleba i drożdżowych bułek. Zbieramy w kupę nasz niewielki majdan i ruszamy w górę z zamiarem dojścia do przysiółka Zejście z Magury Żabiowskie. Idziemy na pół ślizgając się po oblodzonych jeszcze resztkach asfaltu. Sen morzy nasze niewyspane ciała. Marcowe harce na niebie rozganiają mroźny poranek i już wkrótce można pożegnać rękawiczki i szaliki. Po drodze mamy szczęście - zabiera nas przejeżdzająca łada, dowodzona przez popa z cerkwi gdzieś powyżej. Wsiadamy i komfortowo już bez wysiłku pniemy się w górę Zamagory. Samochód kolebie się w koleinach, radziecka mechanika nie pozwala mu zgasnąć.

Pop jest bardzo miły - rozmawiamy, opowiada nam, co warto zobaczyć. Samochód prowadzi brawurowo, jak na warunki przystało. W pewnym momencie wypadamy z kolein i lecimy wprost z urwistego brzegu w stronę rzeki. Moja myśl jest tylko jedna: a jednak lepiej było piechotą. Szczęściem jednak, dowodzi nami osoba duchowna, a więc zginąć nam jeszcze nie teraz jest dane. Jakimś cudem, którego do tej pory nie rozumiem, udaje mu się wcisnąć swój pojazd z powrotem w wąskie zamarznięte koleiny. Uff… Prawdziwa ulga, która przyszła tak szybko jak i pojawiło się przerażenie. Dojeżdżamy do rozstaju dróg przy kapliczce, gdzie pop nas wysadza, życząc powodzenia i polecając zdobycie Magury (z akcentem na M). W ten krótki, acz obfitujący we wrażenia sposób docieramy pod błotnistą, maziową direttisimę, która powiedzie nas na najwyższy punkt we wsi. My sapiemy a dzieci z wozem mkną do góry. Nie pierwszy raz, nie ostatni, w końcu młodość przemija.

Z Magury oglądamy mglistą, wilgotną panoramę Kryntej, wypatrując tam dzisiejszego noclegu. Schodząc wzrokiem szukamy już drogi w górę wśród plątaniny rozsianych po zboczu chat. Wszystkie drogi i ścieżki są już nie zimowe ale przełamane, lód powoli ustępuję pod naporem mieszanki ziemi, krowiego nawozu i śmieci. Pniemy się w górę leniwie, wypatrując wątłych ścieżyn. Po godzinie kończy się konkurencja kogucia a zaczyna waga ciężka. Zaczynamy brnąć w śniegu po kolana. Próbujemy forteli z gatunku alpejskich ułatwień w rodzaju zakosów, jodełek itp. Na niewiele się to nam zdaje. Śnieg drapieżnie wpełza nam w nogawki, odbierając siły. Łoimy tak około 2,5h pod górę walcząc niemiłosiernie. Pod koniec odnajdujemy czyjeś ślady. Mam ochotę je cmoknąć.

Krynta wita nas widokiem chaty tuż przed oczami, i już wiemy, że tam chcemy dziś spędzić noc. Chata jednak zabita na głucho, ale jest szopa, w której spędzamy wygodną, wietrzną noc. Urządzamy wyprawy po wodę do zasypanej śniegiem studni, gotujemy zupki, ogrzewamy namiot, takie tam biwakowe czynności popołudniowe. Robimy też krótką przebieżkę po grani wpatrując się w zakitowaną grań Czarnohory i pozwalając mgle otulić nas słodką, wieczorną kołdrą.

Noc spędzamy w trzech parach skarpet, spodniach, getrach, podkoszulku i trzech warstwach wierzchnich. Na to jeszcze kurtka, czapka, szalik, rękawiczki i śpiworek. W naszym marabucie jest nam tej nocy nadzwyczaj ciepło, choć wokół szaleje wiatr.

Dzień 2 (2010.02.28) - Krynta - Żmijeński(1382) - Rosticki - Hołowy - Pod Skupową - Uhorski - Zełene - Bystrec

Budzimy się z nadzieją na widoki, ale z grani Czarnohory widać tylko pojedyncze sztuki, mężnie opierające się wariackim tańcom mgieł. Nie zrażamy się, zbieramy manatki i ruszamy w stronę Połonin Hryniawskich. Tuż za domkiem na grani, marzec szykuje nam danie prima sort: morze mgieł. A więc nie tylko październik może nam to morze ofiarować. Poimy oczy tym meteorologicznym cudem. Po 40 minutach cud się jednak kończy i zaczyna się zatykająca dech wietrzność. Wraz z nim odpływają też gdzieś wszystkie gmatwaniny pracowo-codziennościowe. Morze mgieł Myśli wygładzone i skupione w jeden punkt, konkretnie ten tuż przede mną na kilka metrów – dalej nie widać. Cóż zawsze uważałam terapię szokową za nadzwyczaj skuteczną. Żadne tam przynudne wielogodzinne pogadanki o asertywności, kontroli stresu, motywacyjne zachęty z gatunku: obudź w sobie olbrzyma” i tym podobne brednie. Tu właśnie rodzi się we mnie olbrzym, w starciu z tym gigantem mocy. Szkolenie po taniości – bez VATu. I to na wiele tematów na raz.

Nasza bezczelna upartość chyba irytuje wiatr bo daje on z siebie wszystko. Mijamy Żmijenskie, co rusz to grzeznąc w nawiewach przepadającego śniegu, by znów wyjść na wymieciony płaski odcinek grani. Oprócz nas, jest tu wiatr, wiatr. Dużo wiatru. Właściwie teraz moglibyśmy być wszędzie, nawet na biegunie. Nie widać nic na więcej niż parę metrów. Zgadujemy więc nasze położenie, co dodaje dodatkowego dreszczyku wędrówce. Mijamy Rosticki i gdzieś, nie wiadomo gdzie, ale na pewno przed Skupową schodzimy z grani na zachód z zamiarem wylądownaia w Zełene.

Śnieg rządzi nadal, trafiamy w końcu na ślad drogi i wychodzimy z mgły. Odsłania się nam przedwiosenna Czarnohora, cięta w poprzek wałem chmur. W dole Zełene. Kontemplujemy samotność przysiółków rozsianych po zboczach. Zełene wita nas wytopionym juz śniegiem, ironicznym błyskiem słońca na "blaszanych" cebulach studni i obszczekiwaniem. Szukamy przystanku, a nuż coś pojedzie. Po 40 minutach nadjeżdża. A więc będzie wiózł nas dziś ten wóz.... Znowu fuks.Jedziemy na krzyżowki do Bystreca. Stamtąd jeszcze upiorna godzina,a może nawet więcej do początku wsi. Nocujemy w milutkiej agroturystyce niedaleko szkoły w Bystrecu dając się sczesać pani po jakieś 20zł od głowy.

Dzień 3 (2010.03.01) - Bystrec - Kostrycz(1542) - Kostrzyca(1586)- Zawojela

Ranek budzi nadzieją. Świt rozmazuje nad Czarnohorą niezwykłą poświatę. Na krótko. Zaraz później zwycięża znów książe ciemności. Pniemy się w górę z zamiarem dojścia na Kostrzycę. Początek mamy trudny, łoimy czyjeś podwórko, właścicielka (i jej pies w szczególności) kieruje nas do góry na kreskę, aż nam dech odbiera. Potem jest już drogą, milutko.Dochodzimy do przysiółka i stamtąd juz śniegowo, ale bez większych wątpliwości orientacyjnych. Niebo walczy z pazurami. Chmury przetaczają się w tempie rydwanów dając nadzieję na lepszy widok. Idzie się cieżko, zapadamy się co rusz. Dochodzimy w końcu do szałasów na grani, gdzie wita nas słonko i lepsza motywacja. Śnieg również wita nas jak Wars. Świt nad Bystrecem Cieszymy oczy na prawo triumfem słońca, na lewo zwycięża tuman. Marzec w pełni, skamlący o każdy skrawek nieba. Tym razem dostaje się i nam jakiś ochłap. Po dwóch dniach gęstego kisielu w powietrzu mamy w końcu Wielką Zmianę.

Na grani Kostrzycy polepszają się warunki śniegowe, od pewnego czasu są też ślady rakiet. Mamy więc już łatwiej. Kostrzyca nas wciąga. Chlup, chlup. Widokowa bajka na dwa fronty, przed nami sfalowana grań, proste kroki. Tu chce się być. W końcu grań się zgina w dół. Przed nami wyrasta Kukuł, w oddali pobłyskują gorgańskie: Syniak, Chomiak i inne. Powoli tracimy wysokość i z rozległego zbocza z szałasem wchodzimy w las, gdzie zabrniemy w mokry śnieg i świeże wiatrołomy. Kluczymy w plątaninie ścieżek w nadziei znalezienia jakiejś sensownej. Mokro, mokro, mokro. W końcu docieramy w dolinę Ozirnego, a stamtąd do Prutu. Stamtąd drogą do Zawojeli. Tu jeszcze tylko długie poszukiwanie noclegu i lądujemy na noc w pokoju nad sklepem. Ciepłym i miłym, szczególnie dla naszych przemoczonych nóg i butów. Zapach suszenia miesza się z cebulą i czosnkiem, który profilaktycznie pochłaniamy na kolację. Szczęściem, gości nie mamy :).

Dzień 4 (2010.03.02) - Zawojela - Kukuł(1549) - Zawojela - Werchowyna

Następny dzień spędzamy lajtowo, bez plecaków na wycieczce na Kukuł. W śniegowych odblaskach promieni słońca opalamy nasze biurowe twarze. Szlak jest absolutnie widokowy. Czarnohora, Świdowiec, Gorgany lśnią się i kuszą.

Dokonujemy fotoanalizy Howerli i Pietrosa, rozgryzamy po kawałku panoramę, polegujemy na tyle, Howerla z Kukuła na ile pozwala nam śnieg i temperatura. Dzień maks, super wizja i fonia świszczącego oddechu wietrzyska, które dziś zapewnia nam te przedmuchane widoki. Trwaj chwilo...

Wracamy do Werchowyny, gdzie nocujemy daleko za miastem w uroczym domku, do którego trzeba się przeprawić przez rzekę po kładce, potem nie ześlizgnąć się ze szklistej dróżki, na końcu przeskoczyć strumyk i siup już jesteśmy na miejscu. W nagrodę dostajemy huculskiego sała czyli słoniny ze słoika, a ja osobiście propozycję Hucuła do łóżka (niewykorzystaną...buuu)

Dzień 5 (2010.03.03) - Werchowyna - Kołomyja - Lublin

Powrót zwyczajnie przez Kołomyję, tylko znów na granicy hocki-klocki. Czekanie ponad 4 h, bo były zawały na dachu terminalu celnego. Kogoś odsyłają z powrotem do ojczyzny, ktoś ma problemy z wizą. Czas płynie, my stoimy. Zamykam powieki, by otworzyć je za pół godziny i ujrzeć jak nic dookoła nie zmieniło swego położenia nawet na milimetr. Do pracy zdążam cudem. Granica - zamazany kontur jawy i snu. Kiedy się to zmieni?

Marzec w górach. Słodkie, niedocenione "pomiędzy". Po zimie a przed wiosną, między: "ma" a "wio". Było to, czego szukalismy.

Świdowiec i Czarnohora - październik/listopad 2007

Galeria zdjęć

I znów lądujemy na gościnnej Ukrainie. Tym razem z zamiarem pobycia gdzieś bliżej granicy. Wybieramy więc Świdowiec i zachodni kraniec Czarnohory. Właściwie to nie my wybieramy Ukrainę na ten wyjazd. Wybiera go ni mniej ni więcej ukraiński PKS. Z powodu niezakupionych wcześniej biletów, wybór miejsca wyjazdu uzależniamy od tego, czy nas zabierze czy nie. O dziwo zabiera nas podobnie jak całą resztę pasażerów przepiękny krążownik kursu Lublin-Kolomyja. W autobusie, kolejne zdziwienie, jest nawet video, które z niesłabnącym zainteresowaniem przez całą drogę ogląda cała rzesza pasażerów wraz z kierowcą(sic!). Ten ostatni zadowala się miniaturowym videocudem techniki umieszczonym koło kierownicy. Po filmie następują kolejne atrakcje w postaci powerplay'a z ukraińskim popo-disciem, łącznie z zapamiętaną jakże dobrze pioseneczką o wilkach czy czymś tam, z majowego wyjazdu w Czarnohorę. Jest jazda:) Praktycznie nie zmrużamy oka do samej Kołomyji (kurczę jak to się odmienia), dychając w oparach papierosów serwowanych przez kierowcę o wyglądzie siedemnastolatka. Dojeżdżamy kolo 6 czasu ukraińskiego i zaraz mamy marszrutkę do Rachowa przez Jasinię i Kwasy. Przeładowujemy się i tu czeka nas jeszcze około 3 godzin kolejnego powerplaya. W drodze zmieniamy cel z Jasini na Kwasy uznając, że tak będzie lepiej. Wysiadamy w środku wsi i szukamy jakieś kwaterki. Doznajemy szoku słysząc w pobliskim niby hoteliku cenę 30$ za noc. Ech, Europa tu dotarła. Walczymy więc dalej i pytamy tu i tam. Znajdujemy wkrótce rozsądny pokój za 60hrywien za noc. Oczywiście bez łazienki i z kiblem na zewnątrz ale przecież damy radę:) Pewnie jak byśmy połazili to byśmy i lepiej trafili ale nam się chce w góry. Tym sposobem o 9.30 rankiem jesteśmy już na naszym pierwszym szlaku.

Dzień 1 (2007.10.29) - Kołomyja - Kwasy - Pol. Menczul - Szeszuł - Poł.Menczul - Kwasy

No więc do góry. Ruszamy zastałe kości, kosztując pierwszego błotka jesiennej Czarnohory. Śmiesznie w tych Kwasach. Po lewo Świdowiec, po prawo Czarnohora. No więc mamy blisko. Mijamy po kolei wiadukt elektriczki, straszące, rozszabrowane Mineralne Wody i przemy do góry obszczekiwani donośnie przez wioskowe psy. Szlak o dziwo jest znakowany. Jeden z Droga na Menczuł Kwasowski nielicznych zrobionych przez jakąś zachodnią organizację. Za nami pomyka dwójka uzbrojona w konia, piły i siekiery. Mijamy szałasy i juz jesteśmy sami, dalej idziemy ścieżynką wijącą się nie zawsze zgodnie z logiką ruchu pieszego (bardzo długie niepotrzebne pieszym zakosy - znak, że to droga dla woźnicy lub ciężarówy). Skracamy jak się da. Po pół godzinie już są widoki, najpierw na Bliźnicę a później odsłania się nasz cel czyli Szeszuł. Pogódka zaskakująco ładna, ale się pogarsza z każdą chwilą. Szlak przyjemny, są ujęcia wody, nawet z kubeczkiem (sic!) zwieszonym z konara. Jest jedna wiata - jak to określiliśmy skrywająca w swym wnętrzu niejednego plebejskiego uciekiniera:). A my z każdym metrem coraz bliżej osady szałasowej i już widać dymy znad Stacji Uniwersytetu Lwowskiego. Jesteśmy więc na dobrej drodze. Na Szeszuł trzeba iść na kreskę niestety. Obieramy kierunek i bardzo męcząco trawami połoniny rwiemy prosto na szczyt. Serce po prostu mi staje po tej nieprzespanej nocy i zastoju od dwóch miesięcy. Widoki są cały czas, choć przejrzystość marniawa. Mimo to oglądamy sobie pasmo Świdowca i czekamy wierzchołka. Doczłapujemy tam w końcu i upajamy się herbatą, niedowierzająco zerkając na południe gdzie już Rumunia i jakieś szczyty wychynają znad chmur. Po krótkim popasie okupionym zmarzniętymi rękami na relaksie złazimy sobie na dół tą samą drogą marząc o spanku przynajmniej te 7 godzin.

Dzień 2 (2007.10.30) - Kwasy - Trościaniec - Połonina Pereslid - Bliźnica - Mała Bliźnica - Połonina Breska - Trościaniec - Kwasy

Budzi nas ciemność za piętnaście piątej. Jemy, pijemy i wychodzimy, żeby zobaczyć wokół wielkie hy... Smutek:( Idziemy więc na sportowo do Trościańca by dotrzeć na grań Świdowca. Droga wygodnie wyjeżdżona przez wieś i przysiółki wkrótce wkracza w las, gdzie dopytując pani w ostanim domku obieramy jedną z leśnych ścieżynek w górę. Niedługo mijamy skałki w lesie i po chwili małą polankę. Stamtąd już konkretnie do góry dochodzimy do skraju połoniny Pereslid, o ile to właśnie ona. Wszędzie pełno szałasów oraz niezliczona ilość pasterskich ścieżek. Ignorujemy je więc w znakomitej większości i obieramy kierunek na majaczącą przed Mała Bliźnica nami przełęcz. Chmury łażą, ech łażą. Jedne czarne inne znów niewinne obłoczki. Na przełęczy pod wywróconym szałasem odbywa się debata co do dalszego celu. Decydujemy się iść aż na Bliźnicę. A tu proszę za jakiś czas nawet ją widać. Ale zdziwienie. Droga piękna jak na dłoni. Tuż za pierwszym wzgórzem rozpościera się piękny północno-wschodni widok. Chmury wiszą, ale tragedii nie ma. Mapa nas myli konkretnie. Coś jest nie tak z jedną wysokością szczytu. Wiemy tylko gdzie jest Bliźnica, ale już reszty nie za bardzo możemy rozgryźć. Z małej przełęczy na sam szczyt dosłownie w 10 minut osiągamy Bliźnicę i tu proszę MEGA WIDOK!! Mamy okno! Ale jesteśmy szczęśliwi. Oglądamy sobie całość, oczywiście dokoła ni żywej duszy. Turystów ni ma. Ale raczej byli bo były ślady na śniegu jeszcze nie zatarte. Schodzimy w dół a później w górę już dłużej na Małą Bliźnicę (wg naszej mapy i tabliczki na szczycie) gdzie pogoda jest już coraz, coraz piękniejsza. Ech zuuu. Mogłabym tak iść i iść. Robimy spory popas kanapkowy w okolicach usypanego kopczyka i wpatrujemy się w odległy Pietros w śniegu. Słońce nas dopieszcza, cieplutko jest. Wracamy urzeczeni resztą jesiennej ferii w buczynach, kontrastach błękitu i zeschłej rdzawej trawy. Aparat oczywiście rozgrzany do czerwoności. A na kwaterce szereg obowiązków: w piecu trza napalić, drwa przynieść, umyć, a właściwie przetrzeć ciało mokrym ręcznikiem nad miską wody, rzucić coś ciepłego na ruszt. Czyli proza..

Dzień 3 (2007.10.31) - Kwasy - Stacja Uniwersytetu Lwowskiego - Połonina Skoleska - Połonina Lenczulska - Pietros(2020) - Połonina Lenczulska - Połonina Skoleska - Kwasy

Jeszcze nie zmęczeni postanawiamy dziś dobić Pietrosa. Żeby nie powtarzać szlaczku wybieramy sobie drugą zaznaczoną na naszej mapie czerwoną kreskę mającą nas doprowadzić do Stacji UL. Oczywiście jest mgła i oczywiście kałapućkujemy się okrutnie gdzieś strasznie pod górę na kreskę po łące. Wkrótce znajdujemy piękny trawers, a właściwie on znajduje nas, i za chwilkę już jesteśmy ponad chmurami. Cała dolina Cisy aż po Rachów zalana mgłami. Ale widok!! Doznania mąci tylko okrutne szare niebo ponad chmurami i już mamy odpowiedź: Widok z Pietrosa na Szeszuł ładnie to dziś raczej nie będzie. Idziemy dalej i osiągamy w końcu rzeczoną stację. Tam posiliwszy nieco ciała podążamy za znakami, które prowadzić nas będą do samego Pietrosa. Jak na Czarnohorę szlak jest wyśmienicie oznakowany, jest nawet miejsce biwakowe i odpoczynkowe. W okolicach połoniny Skoleskiej słońce zaczyna jakby walczyć, próbując przeżreć tą dojmującą bylejakość nieba. Są nawet momenty kiedy widzimy swój cień. Idziemy cudownym trawersem po południowej stronie połoniny mając pod nogami wyraźną scieżynkę. Podejście jest łagodne i widokowe. Jako żywo przypomina Tatry Zachodnie tyle że zamiast kosodrzewiny mamy karłowate jałowce. Wkraczamy w coraz wyższe partie Pietrosa i coraz gorzej to wygląda. Głównej grani Czarnohory już nie ma, zjedzona przez gruby wał chmur. Docieramy na wierzchołek w pierwszych gwiazdkach śniegu po 5.30h licząc od Kwasów. No więc te 4.30 z przewodnika to jakiś speedpower, coś nie wydaje się realny. Na Pietrosie zastajemy małe pobojowisko. Z postawionej tu, chyba niedawno, małej kapliczki zerwana cała kopuła. Metalowy krzyż zgiety, jak piorunem rażony. A może to czysty wandalizm. Kto wie co tu sie działo. Żałujemy widoku z Pietrosa w stronę Howerli, musi być spektakularnie. My mamy wybitną mgłę i lekki hebel. Oj dłużyć się nam będzie ta droga z Pietrosa... Za to w nagrodę mamy spotkanie z pierwszymi i jedynymi turystami tego wyjazdu, zdajsię ze Słowacji. Wieczorkiem mamy małe posiedzonko z gospodynią. Rozmowy o życiu, a jakże. Miłość i zdrada, matka, żona i kochanka. Klan niech się chowa:)

Dzień 4 (2007.11.01) - Kwasy - Rachów gdzieś pod szczytem Dumeń - Rachów - Kwasy

Jest brzydko od rana, a Mężuś jeszcze jęczy, że może by dzień przerwy i tym podobne banialuki. Wsiadamy w ranny do Rachowa i udajemy się do tego miasteczka wg przewodnika o wyraźnych wpływach węgierskich. Oczekujemy więc nieco więcej porządku i czystości. Ku naszemu zdziwieniu Rachów wita nas upstrzoną reklamówkami i badziewiem Czarną Cisą, postindustrialnym bajzlem, całą masą śmieci i rozplakatowaną jedną kandydatką do państwowych władz najwyższych. I gdzie ten węgierski porządek? Jedna uliczka główna co prawda niczego sobie ale bez euforii. Opuszczamy miasteczko w poszukiwaniu szlaczku na Dumeń. Wkrótce brniemy już w zwałach śmieci na błotnistej drodze, coraz wyżej i wyżej. Przy drodze atrakcyjne części samochodowe porozrzucane tu i tam. Tu silniczek, tu podwozie, gdzie indziej wał rozrządu czy nierządu itd. Jest doprawdy malowniczo. Widok na Dolinę Czarnej Cisy Pieski dają nam koncert, za to mili mieszkańcy widząc nasze zagubienie nad przewodnikową wskazówką by trzymać się bitej drogi (która z nich może być bita pod tym błotem?) dają nam nieocenione wskazówki. Pogoda pod psem i to ze zwieszonym łbem. Leziemy właściwie pozbawieni motywacji, w dującym wietrze. Lądujemy na czymś co daje nam jaki taki osąd horyzontu, pożeramy kanapki, próbujemy się nawet rozromantycznić ale wiatr i ziąb skutecznie schładzają emocje. Wracamy z Rachowa do Kwasów gdzie na podwórku naszego gospodarza odnajdujemy zdjętą z połoniny tablicę z trasą Drahobrat - Bliźnica - Pieros - Howerla. Sfinansowaną zresztą ze środków jakiegoś projektu (!).

Dzień 5 (2007.11.02) - Kwasy - Jasinia - h. Drahobrat - Jasinia

Przyjeżdżamy do Jasini bardzo porannym busikiem i meldujemy się w turbazie Wysokie Karpaty. Oczywiście wszystko z rana zamknięte na głucho, ale ktoś w końcu nas dostrzega i dostajemy pokój. Nawet niedrogo za 30 hrywien od osoby. Ładujemy sie do środka i zderzamy z impetem z klasycznym socjalizmem, który wyziera nam w pokoju z kątów i ze ścian, nawet z kontaktów. O zgrozo, odkrywamy, iż nie ma u nas światła w pokoju. Postanawiamy wykręcić żarówkę z przedsionka i wkręcić ją nad łóżkiem. I co się okazuje? - że światło jest jak najbardziej, tylko trzeba było pokręcić żyrandolem w prawo, bo tak się to cudo uruchamia. W łazience mamy nawet ciepłą wodę, o rozkoszy!! I kibelek z kaczuszką i różową deską. Pełen dizajn. Wyruszamy w marnej perspektywie pogody z zamiarem dotarcia gdzieś za Drahobrat może na Stiha. Idziemy błotem jak ta la la cały czas w górę, ale gubimy tak zwany szlak. Na próbach odnalezienia drogi do Drahobratu spędzamy dwie godziny, błakając się po zboczach i wypróbowując wszystkie ścieżki, z których każda okazuje się być starą drogą do zwózki drewna i kończy się spektakularną polaną rozjeżdżonych kolein. A my ciagle bez ścieżki. Wylazimy więc na kawałek łysego placka na domniemanym wierzchołku h. Drahobrat i napawamy się widokiem na Bliźnicę, która co rusz wynurza się z mgieł. Ech, jaki kołek w głowie. Tu widoki a my utknęliśmy. Widok na Howerlę i Pietros w chmurach Podejmujemy ostatnią rozpaczliwą próbę i obieramy najwyraźniejszą ścieżkę w kierunku Drahobratu. Po godzinie dochodzimy do wniosku iż i ona nie ma sensu, zresztą już i tak nic nie widać. Zawracamy jak niepyszni. Za to widok na Howerlę mamy prawie jak na Mount Everest. Dymi. W drodze powrotnej nabieramy jeszcze nieco błotka na naszą i tak marnie pachnącą odzież i wracamy trasą Jasinia - Kołomyja - Lublin. Praktycznie bez niespodzianek. Tylko w busiku jak zwykle muzyczka Volume Up i tak w kółko ten sam znany już przebojowy krążek.

Czarnohora - kwiecień/maj 2007

Galeria zdjęć

Jechać w Czarnohorę chciałam od zawsze ja. Mężuś jak zwykle sceptycznie:( Później natomiast jakże się napalił...:) gdy zaczęłam wymyślać mu od tchórzów i tym podobnych wziął Przebiśniegi i krokusy na Wielkiej Maryszewskiej sobie za punkt honoru pojechać w tę krainę dzikich puszczy, nieokrzesanych ludzi, pułapek na Wuzzle i Gargameli.. Z takim nastawieniem początkowym rozpoczęliśmy naszą wyprawę próbując udowodnić sobie i wszystkim innym coś zupełnie przeciwnego. Z powodu miejsca zamieszkania podróż teoretycznie mieliśmy mieć dosyć sprawną, gdyż z Lublina odchodzi bezpośredni do Kołomyi. Teoretycznie codziennie, praktycznie co drugi dzień, gdyż wtedy jedzie polski PKS. W inne dni tylko wtedy gdy PKS ukraiński uzna , że jest po co grzać silnik:) Udało nam się właśnie wybrać dzień dyżurny naszych sąsiadów, którzy jednak silnika nie odpalili:( Chcą nie chcąc w zaplanowaną sobotę nie pojechaliśmy:( W niedzielkę natomiast jak najbardziej za 65PLN, po lekkich perturbacjach wskoczyliśmy w nieco zatłoczony autokar i rankiem byliśmy już poza granicami UE.

Dzień 1 (2007.04.30) - Kołomyja - Werchowyna - Dzembronia(800) - Chatka u Kuby(1000) - Kosaryszcze(1148) - Stefański(1121) - Chatka u Kuby(1000)

Ranek w Kołomyi budzi nas chłodem i zapowiedzią ładnej pogody. Próbujemy się zorientować czym by tu dalej w kierunku gór. Orientujemy się po chwili, że z 5 nagle na Ukrainie robi się 6, jakoś wyleciało nam to z głowy. Okazuje się, że za całkiem niedługo o 6.10 mamy marszrutkę do Werchowyny.Szczęśliwi z powodu tej jakże pomyślnej okoliczności sadowimy się wkrótce w busiku pod wodzą niemiłosiernie obszernego kierowcy, który wkrótce sczesze nas po 5 hrywien za wyimaginowany płatny nadbagaż, oczywiście bez żadnego kwitka. Próbujemy się bronić, ale Dziad nie chce jechać bez łapówki i staje po paruset metrach żadając okupu. Jak niepyszni ulegamy przemocy... Podróż natomiast okazuje się być bardzo pouczająca. Okolice chatki u Kuby Aż do dziś nie wiedzieliśmy ile może pomieścić busik na 15 miejsc siedzących. Polskie mercedesy niech się schowają. Na Ukrainie dobrze obczaili ekonomię skali...Przy taniej benzynie, busach z silnikiem wojskowego wehikułu biznes tam kręci się i bez Balcerowicza. Docieramy z siniakami na kolanach po plecakach, z zapachem Ukrainy w płucach. A zapach to jedyny, niepowtarzalny.. W Werchowynie lądujemy po prawie 3h. Stamtąd łapiemy busa do Dzembronii. Nie żadny tam kursowy tylko zwykły prywaciarz z ulicy co se jechał gdzie indziej ale za 3 $ od osoby może zawsze zmienić zdanie. W ten dość sprawny sposób przed południem jesteśmy już w Dzembroni witani przez krowy i egzotykę wsi huculskiej. Pierwsze co nas uderza to brak drogi w szerszej definicji. Miejscowym ten brak zdaje się jednak zupełnie nie przeszkadzać. Po czymś co udaje bity trakt jedziemy sobie tempem pociągu Kraków - Zakopane przez laski zaglądając w toń Czarnego Czeremoszu. Centrum Dzembroni osiągamy w jakieś 40 minut. Na centrum składa sie bagnisty placyk i widoczne miejsce na zaparkowanie autobusu. Centrum kończy się mniej więcej po 10 metrach i niepostrzeżenie wkraczamy w samą dzikość Czarnohory. Do Chatki u Kuby jeszcze jakieś 60 minut z plecakami pod górkę. Okolice chatki u Kuby Błoto jak w Bieszczadach tylko obcojęzyczne. Plus śmieci wszędzie. W Chatce oczywiście okazuje się, iż miejsca nie ma i możemy spać na sianie lub w swoim namiocie. Chatka jest naprawdę malowniczo położona i zamieszkała prawie wyłącznie przez naród polski ściągnięty tu charyzmą właściciela lub brakiem alternatyw:) Jesteśmy z siebie niesamowicie dumni i nie zwlekając przepakowujemy się na podbój pierwszych widoków. Gospodarz poleca nam grzbiet Kosaryszcza ze Stefańskim. I słusznie. Po wdrapaniu się cała grań Czarnohory jak na dłoni. Pierwsze spotkanie i od razu kłótnia o to gdzie jest ten Pop Iwan:) Jak zwykle:) Podziwiamy widoczek, i coraz bardziej daje znać o sobie napałek. A raczej wielki Napał. Najchętniej już by ruszył. Śpimy w namiocie korzystając z wszelkich dostępnych środków ochrony przed zimnem. Ranek i tak nam pokazuje kły. Za to poranny wymarsz przynosi termiczne ukojenie.

Dzień 2 (2007.05.01) - Chatka u Kuby(1000) - Dzembronia(800) - Uchaty Kamień(1850) - Przełęcz nad Kwadratem(1760) - Pop Iwan(2028) - Przełęcz nad Kwadratem(1760) - Smotrec(1894) - Dzembronia(800)- Chatka u Kuby(1000)

Zainspirowani opowieściami wędrowców z poprzedniego dnia nie próbujemy nawet szukać drogi na skróty w kierunku Przełęczy nad Kwadratem, tylko truchcikiem w dół zbiegamy do Dzembroni by tam cały czas czas trzymając się wskazówek przewodnika odnaleźć wkrótce upragnioną ścieżynkę z tabliczką na Pop Iwan. Początkowo w ładnej pogodzie wkrótce zaczynamy wędrować gonieni przez sunącą prosto na nas wielką czarną ławicę chmur. Nie zrażeni postanawiamy walczyć do końca. W około 45 minut osiągamy szałas pod Smotrecem. Tu już wyraźnie zaczyna kapać coś z nieba. Po krótkiej chwili wchodzimy w las szlak robi się coraz bardziej zmrożony, mężuś padaczkuje, że nie mamy raków itp. Przemy jednak do góry. Na szczęście ścieżka jest dobrze wydeptana. Wkrótce las się kończy, przechodzimy w śniegu na przeciwlegle zbocze sami nie wiedząc czego. Instyktem górskim wybieramy drogę do góry. Z daleka majaczą już dziwaczne kształty ostańców na Uchatym Kamieniu. Dochodzimy do rostajów już na grani próbując rozeznać gdzie dalej. Wszystko wokól we mgle na szczęście niezbyt gęstej. Skręcamy granią w lewo w kierunku Smotreca lecz nie dochodząc na szczyt, po okolo 15 minutach następuje trawers w prawo i już jesteśmy w miejscu skąd doskonale byłoby wszystko widać gdyby nie mgła. Mamy jednak fuksa i po kilku minutach zaczyna się odsłaniać. Fotosujemy jak opętani cały kocioł Dzembroni aż po Munczel, z drugiej strony Pohane Misce i w końcu wypatrujemy coś co może byż rzeczoną Przełęczą nad Kwadratem, choć żadnego kwadratu to ni huhu. Podążamy za instynktem i w 20 minut jesteśmy już na przełęczy. Kwadrat czyli zarys fundamentów dawnego schroniska oczywiście zasypany Zejście z Popa Iwana śniegiem. Stamtąd już bez wątpliwości z każdą minutę jesteśmy coraz bliżej Popa. Jego złowrogi na tle śniegu Czarny Słoń na szczycie coraz lepiej widoczny. Trafiliśmy na okno pogodowe! Z grani widok jest powalający całe Karpaty Marmaroskie i inne pomniejsze. Wokół same góry. Boże drogi czemu myśmy tu wcześniej nie byli... Dojście na Popa to już sama przyjemność wszystko widać cel jasno świeci, swoje już ujrzeliśmy. Mijamy Rosjan lub Ukraińców jakichś Polaków też. Jesteśmy na górze!!! Ruiny zasypane na 3 metry. Ależ kiedyś tu musiało być bogato. Teraz straszą śmieci i kawałki murów. W środku jak się okazuje ktoś nocuje w wydrążonej jamie śnieżnej. Wracamy nasyceni widokiem i pajdami ukraińskiego chleba z serem. Powrót obieramy przez Smotrec. Jego wierzcholek prawie całkiem pozbawiony śniegu z widocznymi śpiącymi krzaczkami rododendronów. Wracamy już w padającym mokrym śniegu. No więc znowu mamy zimę. To się troszkę zdziwiliśmy...

Dzień 3 (2007.05.02) - Chatka u Kuby(1000) - Hala Czuchrowa(1400) - Rozszybenyk - Munczel(1999) - Rozszybenyk - Hala Czuchrowa(1400) - Chatka u Kuby(1000)

Po nocce pod śniegiem w namiocie w 3 polarach, kurtce, dwóch parach spodni i skarpetek, czapce, rękawiczkach i szaliku ranek zdaje się być cudowny. Budzimy się o 5 by zgodnie z planem wyruszyć jak ludzie. Wygrzebujemy się z kokonów alufolii i z lekkim niedowierzaniem odkrywamy zamarznięte buty i stojące sznurówki. No to mamy swoje atrakcje hihi:) Dziś plan jest na Munczel więc nie musimy złazić by za chwilę wejść z powrotem, tylko komfortowo prosto spod Kuby w lasek, w zupełnie zimowej scenerii. Cały czas trzymając się przewodnika i mapy oraz śładów na śniegu docieramy po 2,5h w okolice polany Czuchrowej i zrujnowanego szałasu na niej. Tam ślady się kończą. I zaczynają się nasze problemy z trasą. Na Munczelu Przewodnik bredzi coś o jakimś znaku na kamieniu. Sęk w tym, że kamienie to teraz są pod śniegiem. No więc idziemy na pałkę. I oczywiście nadrabiamy drogę aż miło. Błąkamy się troszkę po zboczach Rozszybenyka, co pewnie gdybyśmy tu byli w lecie byłoby śmieszną sprawą, tyle że my dzisiaj mamy zimę. Docieramy do kotła między Dzembronią a Munczelem gdzie słusznie klasyfikujemy wejście na kreskę jako wysoce nierealne. No więc pozostaje nam znależć drogę przez kosówkę by dotrzeć na przeciwległy grzbiet Rozszybenyka i stamtąd wspiąć się na grań główną. Znajdujemy drogę i brniemy w mokrym już śniegu napawając się cały czas olśniewającym widokiem od Popa po Munczel, co chwilę mijając kępki krokusów. Osiągamy wkrótce grzbiet a stamtąd już na Munczel bardzo blisko. Widać teraz już na obie strony. Z daleka błyszczy Howerla, bliżej Brebienskuł. Doskonale widać wydeptany szlak pod Jeziorko Niesamowite z Zaroślaka. Wracamy już obcykaną drogą z niewielkim wariantem. Powrót w zupełnie innej scenerii bo niżej zaczyna się topić śnieg. Gdy dochodzimy do szałasu na Czuchrowej krokusy już na wierzchu a po śniegu prawie śladu:) Wyszliśmy zimą wracamy latem:). Wieczorem ostatnia noc przy Chatce - przenosimy manatki do Bystreca

Dzień 4 (2007.05.03) - Chatka u Kuby(1000) - Bystrec - Chatka u Edika(1000) - Kocioł Gadżyny - Szpyci - Rebra(2001) - Szpyci - Schronisko u Edika(1000)

Budzimy się wczesnym rankiem z zamiarem przejścia do Chatki u Edika. Cel osiągamy w jakieś 2 godziny. Bystrec nas zauracza. Jest o wiele bardziej odludny niż Dzembronia. Znalezienie Chatki nie jest trudne choć przewodnik przez rok zdążył się zdezaktualizować i w miejscu opisanego mostku nie znajdujemy nic poza powalonym drzewem. Później dowiadujemy się, że mostek porwała wiosna na rzece. Żeby dojść do Edika musimy więc trochę pogłówkować. A więc najpierw dochodzimy na koniec wsi, później przechodzimy przez brak mostka i w górę wyraźną drogą, którą przejeżdżają auta ciężkiego kalibru. Ostatni domek widoczny z drogi po lewej to właśnie Edik. By go osiągnąć trzeba przejść przez maleńki strumyk i wejść z powrotem i już Edikówka jak na dłoni. Mamy szczęście gdyż po dojściu do chatki okazuje się, że Edika nie ma ale są jego robotnicy więc możemy zanocować. W środku jest dość przytulnie i za te 3$ nawet całkiem całkiem, można napalić w piecu zrobić jedzenie, czyli jest wszystko co trza, a mycie za szopą:) Na szczęście oprócz krów niewiele tu widzów. I znów się Widok z Rebry szybciutko pakujemy i hajda na górę. Chcemy dziś na Rebrę lub na co dojdziemy. Wyruszamy w górę spod Edika no i oczywiście nie jest łatwo znaleźć drogę. Idziemy drogą wyjeżdżoną przez leśników co widać po koleinach i w końcu widzimy grzbiet Maryszewskiej i coś na kształt stai pasterskiej czyli znów się znajdujemy:) Stamtąd intuicyjnie dochodzimy do grobu partyzantki skąd zaczyna się śnieg i zbawienne ślady. Idziemy więc po nich licząc, że doprowadzą nas aż do Gadżyny. Tak też się staje, po godzinie jesteśmy już w Kotle (Kotle Gadżetów jak wyraziła się jedna uczestniczka). Widok jest zachwycający prawdziwe alpejski:) Stąpamy po grząskim terenie a pod śniegiem z pewnością są tu stawy. Wszelkie wejścia na wprost odpadają z powodu sporej stromizny i nawisów no więc próbujemy dostać się z kotła na stoki Szpyci. W godzinę później już jesteśmy w krokusach i kosówce na Szpyciach i wspinamy się na górę. A przed nami cały czas widoki szczególnie pięknie prezentują się skalne żebra oraz kocioł pod nami. Trasa z grzbietu Szpyci na Rebrę to już sama przyjemność. Z daleka błyszczy tabliczka na wierzchołku, cel jest jasny. Widoki na obie strony cała grań lśni śniegowym lakierem. O 14.44 jesteśmy na Rebrze nazwanej przej pewną mało świadomą uczestniczkę Reebokiem. No więc na Reeboku robimy to co można robić na szczycie: zachwycamy się sobą, jedni mniej inni bardziej udanie:) Urzekają nas skalne żebra i nawisy. W drodze powrotnej udaje mi się namówić uczestników na zejście inną trasą a mianowicie przypuszczalną drogą wiodącą ze Szpyci na dół w stronę Maryszewskiej. Oczywiście decyzja zostaje oprotestowana ale o dziwo jednak tam idziemy. Początkowo po dość wyraźnych śladach, później bez śladów orientacyjnie złazimy na dół mając po lewej stronie wydający się ogromnym Homuł a przed sobą Maryszewską. W końcu dochodzimy do czegoś co wydaje się być korytem strumienia i tym wygodnym korytkiem dosłownie zjeżdżamy na nogach w dół aż do granicy lasu. Tam postanawiamy początkowo trzymać się strumienia a potem odbijamy trawersem w prawo i o dziwo po jakiejś pół godzinie osiągamy podmokłą łączkę z mijaną już rano stają, czyli jesteśmy w domu:)

Dzień 5 (2007.05.04) - Chatka u Edika(1000) - Bystrec - Połonina Maryszewska Wielka i Mała - Zaroślak(1250) - Howerla(2061) - Breskuł(1911) - Stoki Pożyżewskiej - Stacja Botaniczna(1406) - Zaroślak(1250) - Połonina Maryszewska Mała i Wielka - Bystrec - Chatka u Edika(1000)

Po nocce na łóżku w ciepłym jakże domku jesteśmy żywcem wniebowzięci. I wstajemy w pół do piatej chyba by dziś wyruszyć super rano. Przed nami trasa gigant. Zamierzamy wejść na Howerlę uprzednio zaliczając po drodze Maryszewskie i Zaroślak i wrócić tą samą drogą. Bez ociągania wyruszamy o 6 i mkniemy dosłownie na Maryszewską. W ogóle się nie gubimy, co jest dziwne ale daje nam to rekordowy czas z Edika do Zaroślaka 3,5 godziny. Jesteśmy z siebie dumni. Sam Zaroślak zaś powodów do dumy ma o wiele mniej. Ohydztwo sztuki na wpół użytkowej na wpół abstrakcyjnej nie zachęca bynajmnie do dłuższych nasiadówek. Jemy, pijemy i po chwili już suniemy po mega wyraźnej autostradzie Howerla-Zaroślak. Las kończy się szybko i zaczynają się wycinkowe widoki. Przed nami pół godziny stromego podejścia, gdzie mijamy grupę sąsiadów z przewodnikiem. Później oni mijają nas, potem znowu my ich. Na wypłaszczeniu chwilka oddechu a potem znów dychamy do góry. Śnieg błyszczy wokół, Czesi zjeżdżają na karimatach, ludzi zaskakująco niewiele. Ostatnie ciężkie oddechy i o 12.10 Widok z Howerli jesteśmy na Howerli - a tam kilkoro odbębniaczy szczytu Ukrainy przy krzyżu, kilku gadaczy przez komórki, obelisk i wyjątkowo rozczarowujący widok. Potwierdzamy tezę, iż najlepsze widoki są ze środka grani. Rebra i Munczel biję Howerlę na głowę. No i tam było tak odludnie. No ale nic to jesteśmy tu więc zróbmy coś z tym szczytem. I znów protest na temat zejścia i znow o dziwo idziemy po mojemu:) Czyli przez Breskuł w kierunku Pożyżewskiej a stamtąd wprost na stację botaniczną. Cały czas w śniegu idealnym wprost do zjazdów z kijkami w dłoni. Do Zaroślaka już się dłuży, za to to co tam widzimy każe nam znów szybciutko na Maryszewską. Pod Zaroślakiem pełne oblężenie kajakarzy w stroju prawie Ewy. My zmęczeni jak diabli mamy jeszcze przed sobą dwa wejścia. Nie idziemy już lecz suniemy noga za nogą. Humor poprawiają nam krokuski, i widoczki i perspektywa znanej już drogi no więc pewnie się dziś nie zgubimy:) Na koniec jeszcze dwa węże w miłosnym uścisku wprost przy drodze i mordercze, nieludzkie podejście na sam koniec do Edika. Yes!! A u Edika zaczyna się właśnie uczta bo przyjechał Josef i rozkłada goląbki, boczki, rzodkiewki i horiłkę of kors:) No więc biesiada i wieczorne sąsiadów rozmowy, a Edik to wcale nie Edik tylko Adolf, ale zdziwienie:) Polecamy wszystkim Chatkę u Edika - Adolfa!! Z całego serca.

Dzień 6 (2007.05.05)

Rankiem ruszamy z nadzieją na autobus do Werchowyny o 7 i ku naszemu lekkiemu zdziwieniu autobus faktycznie przyjeżdża. A właściwie nie autobus ino prawdziwy krążownik szos z bardzo miłym kierowcą. Spędzamy w nim solidną godzinę i już jesteśmy w Werchowynie. Stamtąd już bez problemów wehikułem Kołomyja-Burkut kolejne 3 godziny do samiutkiej Kołomyi. Kiblujemy do 15.30 na dworcu obserwujemy ciekawe życie mieszkańców przy Kapliczka w Bystrecu muzyczce, przehandlowujemy walutę obcą i cały czas mamy nadzieję na dalszy szczęśliwy powrót do UE. O 15.30 autobusu jeszcze nie ma. W kilka minut póżniej przed naszymi oczami przejeżdża podejrzanie piękny autokar, wszyscy się zbierają do wejścia, a Dziad po prostu odjeżdża. Pytamy więc w zawiadowni, pani karze czekać nadal. Wkrótce nadjeżdża kolejny tym razem już normalny grat i zaprasza nas do swego śmierdzącego benzyną wnętrza. No więc pierwszy piękny to była obczajka ilu jest pasażerów, teraz wszystko jasne!! Jedziemy i tylko to się liczy. W Lublinie jesteśmy na rano, zmęczeni nocą, 2,5 godzinną zabawą celników z bagażami o zapachu autobusu nie wspomnę. Szkoda nam jak licho, że to już koniec!!!