Marzec 2008
Galeria zdjęć
Dzień 1 (2008.03.12-2008.03.13) - Lublin - Przemyśl - Medyka - Mościska - Sambir - Turka - Sianki - Użok - Husny - Roztoky
No i w końcu przyszła pora na Pikuja.
Wysępiwszy 5 dni urlopu wyczerpani debatami na temat celu wyjazdu,
nędznych perspektyw z ICM, tudzież obawami bliskich decydujemy się
wsiąść do nocnego do Przemyśla. Wyruszamy o 22, na miejscu gdzieś o 2
nad
ranem. Tu w busik do Medyki. O dziwo, jeżdżą nawet w nocy. No to huzia.
Wysiadamy i co? Oczywiście super sznurek mrówek. Podchodzimy
jak
niepyszni ale pani nam mówi, żeby podejść i poprosić sołdata
to przepuści bez kolejki. Takoż czynimy i w krócej niż
godzinkę jesteśmy po drugiej stronie. A tu noc ciemna
nikawo... No to czekamy jak te głupki wałęsając się między sklepem,
barem, pakowalnią papierosów i czym tam jeszcze. Marznąc na
wietrze po okolo 3 godzinach zatrzymujemy a właściwie sam zatrzymuje
nas ciemny samochód. Oczywiście nie chce powiedzieć za ile,
ale jak najchętniej nas podwiezie do Mościsk. Mając już serdecznie dość
ciemności i czekania na drodze zgadzamy się dać się oszwabić ale
okazuje się, że nie jest tak źle. Bierze od nas coś kolo 10zł . W
Mościskach bez problemu łapiemy marszrutkę do Sambora,
gdzie przesiadamy się do Turki. No i tu utykamy na 4 godziny.. A tak
nam dobrze szło. Z Turki do Sianek mamy tylko pociąg i to dopiero o
12.50. No więc sobie zwiedzamy co można z naszymi plecaczkami. Dworzec
znamy już teraz bardzo dobrze. Doczekujemy się w końcu i wsiadamy w
pierwszy nasz pociąg po stronie ukraińskiej. Trasa do Sianek jest mega
malownicza. Widok psują tylko posterunki soldatów co kilka
kilometrów. Nie wiem co oni tam robią. Może takie hobby. W
pociągu jesteśmy kontrolowani. Próbujemy wytłumaczyć, że
jedziemy do Użoka ale panowie ni w ząb, choć to jest na linii tego
pociągu. Cóż może chłopaki nie stąd:) Oddalają sie w końcu a
my kontemplujemy tą piekną trasę dzikiej przyrody z drutem kolczastym w
tle. Stacja Sianki wita nas już mniej przyjaźnie. Jest brzydko i jakoś
odludnie. Wszędzie mundurowi, wieś niespecjalna. Wyruszamy na
krzyżówkę w poszukiwaniu szybszego transportu do Użoka, bo
elektricka ma być dopiero za 1,5h co oczywiście mi się nie podoba.
Stajemy w środku niczego,
próbując machać na sporadyczne
pojazdy. Zaczyna padać śnieg i naprawdę mało co widać. Po
pół godzinie
zatrzymujemy samochód, uff. Kierowca jest raczej
nierozmowny. Raczej w tym przypadku jest łagodne. Całą drogę się do nas
nie oddzywa. Moje próby nawiązania kontaktu spełzają na
niczym. Ale co tam, w końcu jedziemy. Droga meandruje przypomina jako
żywo odcinek Wetlina - Ustrzyki. Wychodzi słońce jakimś cudem.
Wytarabaniamy sie w Użoku. I tu przykrość - zostawiliśmy czapeczkę
Mężusia w aucie Pana Mruka:) No to bomba, marzec - śniegi, lody - Mężuś
bez czapki. Pięknie:) Postanawiamy, a wlaściwie ja postanawiam iść
dalej w stronę Husnego, odtąd już malowniczą, szutrową drogą. Plecaczki
ciążą nam nie z tej ziemi. Gna nas tylko chęć zobaczenia gór
i ucieczki w dzikość. Maszerujemy sobie niespiesznie. Mijamy
sporadyczne zabudowania, w końcu i to się kończy. Około 17 docieramy do
Husnego, a tu tylko dwa domy zamieszkałe. Próbujemy pytać o
podwózkę ale pani nie jeżdżąca. Idziemy dalej, malowniczo
doliną pomiędzy graniami. Grań Pikuja po lewej, a my w górę.
Mijamy wyludniałe wsie, nie możemy sie zdecydować gdzie nocować. Okolo
18 osiągamy przełęcz 895m.n.p.m. bez nazwy na naszej mapie.
Widoki na
polską stronę Bieszczad!!!! Odtąd
potoki płyną już na południe mniej więcej. Postanawiamy solennie
dotrzeć tylko do najbliższej osady i nocować. Tak się staje. Osiągamy
prawdopodobnie Małą Roztokę, gdzie w drugim spytanym domku dostajemy
nocleg. Ufff...Nareszcie zrzucamy plecaczki i możemy się wyłożyć po 21
godzinach od wyjazdu z domu... Nasze szczęście dodatkowo okraszone
hołubcami przygotowanymi przez naszą gospodynię rozleniwia nas
niezmiernie. Zagadujemy panią jak się żyje, co porabia i takie tam
sąsiedzkie rozmowy. Dom jest jak to wioska na Ukrainie, na dodatek w
marcu. Błoto, gnojowica, obornik, kury, świnie, krowy, wychodek i jego
zapach... ale wróćmy do hołubców:) Pałaszujemy
sporą ilość i pakujemy się do spania w pościeli!!!! Co za luksus:) W
domu ciepło tylko w kuchni no więc zakrywamy sie po samą szyję i lulu.
To był dzień!!!
Dzień 2 (2008.03.14) - Roztoky - Serbovec - Pikuj(1406) - Serbovec
Wstajemy bladym świtem i zajadamy się
plackami ziemniaczanymi upieczonymi prze naszą gospodynię. Placki były
dla dzieciaków ale i nam sie dostało. Żegnamy gościnny domek
i odprowadzeni przez dzieciaczki stajemy na drodze zdawałoby sie na
odludziu. Jak sie okazuje tu dociera autobus i to nie tylko szkolny.
Pakujemy sie w kursowy do Zdeniewa i wysiadamy w Serbovcu, skąd jak nam
poradzono najlepiej udać sie na Pikuj, bo najbliżej. Dojeżdżamy do
mostka i wysiadka, teraz już z kwadransik pod górke do
Serbovca. Wieś wita nas leniwie, po chwili zaczynają padać ogromne
marcowe kocuchy śniegu. No więc nie jest dobrze. Pytamy po kolei w
kilkunastu domach, ale mieszkańcy nie chca dzis zarobić na nas. W końcu
ktoś doradza nam żółty domek koło cerkwi i tam ku naszemu
niewiarygodnemu szczęściu Pani Gospodyni postanawia nas ugościć. Ale
jesteśmy jej wdzięczni. Zrzucamy plecaczki i brniemy w sensie dosłownym
w górę Serbovca, w błocie, odchodach zwierząt i
niewiarygodnej ilości śmieci. Do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy
jak można śmiecić. Pewnie to i tak nie Indie, ale szok był. No wię
pełzniemy w górę odnajdujemy intuicyjny szlaczek w stronę
Pikuja. Z naszą WIGówką setką mamy pewne z tym trudności.
Dróg jak mrowek, większość do zwózki drewna
chyba. Dochodzimy do przełamania w lesie i tu zaczyna się jazda w
górę. Śnieg po prostu nas zatrzymuje. Nie muszę dodawać, że
nikt wcześniej nam nie przetarł. Jest za kolana, a nawet po uda. No to
milo. Mężuś zalicza niezłego bęca prosto w śnieg twarzą. Morale spada,
wręcz pikuje:) w dół. Poddaje się, o zgrozo!!!
Nie mogę na
to pozwolić. Jako lżejsza idę pierwsza. Mniej się zapadam. Postanawiam
pokazać mu, że damy radę. Niechętnie ale człapie za mną. Dochodzimy w
końcu do wychodni skalnej, skąd zgodnie z przypuszczeniem zaczyna być
lepiej. Tu juz tylko walka z wiatrem i zmęczeniem. Idziemy prościutko
na Szerdowską a widoki za nami coraz bardziej błyskotliwe. Ostra Hora i
Połonina Równa jakna dłoni. Cudem jest słonecznie, choć
wiszą chmury i straszą. Po Szerdowskiej już zupełnie prostym terenem,
grzbietowo ale w niesamowitym wietrze udajemy się na Pikuj
by odbić się
pod obeliskiem. Spędzamy tu bardzo krótką chwilkę, gdyż
wieje nieziemsko i grabieją nam ręce i nogi. Jesteśmy tu w 3h prawie
równiutko. Powala nas widok na całe Bieszczady. Gdyby bylo
odrobinę ładniej.. Ale nie narzekajmy, mogła być mgła i total pies.
Jesteśmy tu i to się liczy. No to nazad. Zbieramy się i fru na
dół. Wieje coraz bardziej okrutnie. Z powodu braku treści
pokarmowych i zatykającego wiatru, w okolicy Szerdowskiej kołowacieją
mi wargi. Przestaję je czuć. Zaczyna być mi niemrawo. Przystajemy by
coś zjeść a tu nie mogę nic ugryźć. Nie czuje języka. Dochodzę do
siebie
po dobrym kwadransie. Mężuś na prowadzeniu. Teraz juz po własnych
śladach, z widokami zawracamy do gościnnego żółtego domku i
Pani Ani. Ale wcześniej jeszcze na pobliskim cerkwi wzgórku
kontemplujemy całą grań Pikuja z dobrą godzinkę aż nam nie odmarzną...
wiadomo co:). W domku Pani bardzo gościnnie częstuje nas obiadkiem. I
rozkłada nam zdjęcia do obejrzenia. Tym sposobem zanurzamy się
niepostrzeżenie w głębokiej historii ZSRR.
Zdjęcia jakże oddające klimat tamtych lat. Album Męża naszej Gospodyni
własnoręcznie zrobiony w czasie dwuletniego pobytu w w Białoruskiej
Republice Radzieckiej budzi nasz zachwyt. Wyklejany sreberkiem z pasty
do zębów, oklejony w mundurowe płótno,
nanitowany, prawdziwe cacko. No i Ci mężczyźni w mundurach sołdackich.
Ech zuu... Pani zdjęcia za to, ze szkoły imienia Iljicza Lenina, w
mundurkach z odjazdowymi kokardkami we włosach. Ech, co za powiew
historii... Pani jest bardzo skora do opowiadań i mimo pewnych
trudności językowych doskonale ją rozumiemy. Później
załapujemy się jeszcze na fragmenty filmu z wesela przyjaciela syna i
tak spędzamy przyjemny wieczór w ciepłym pokoiku opalanym ni
mniej ni więcej dziełami Iljicza(sic!) - zostały z dawnych
czasów, a że papier nie kredowy pali się świetnie:) Ale nam
tu dobrze:) Pakujemy się do łóżeczka i zasypiamy leniwie..
Dzień 3 (2008.03.15) - Serbovec - Bukovec -Perechrostna - Serbovec
No i się popsuła pogoda. Od rana śnieg z
deszczem, śnieg bez deszczu, deszcz bez śniegu, sam deszcz, samo
słońce, sama plucha itp... Mimo tych niesprzyjających okoliczności
pakujemy się w dół skrotem do drogi do Perechrostnej, bez
konkretnych zamiarów. Mokniemy, ośnieżamy się, wychodzi
słonko i
tak w kółko. Docieramy do sennego Bukovca.
Tu zima i mgła.
Wychodzimy nieco wyżej, żeby sobie popatrzeć. Wracamy do drogi i dalej
w kierunku Perechrostnej z zamiarem znalezienia wejścia na szlak na
Ostrą Horę. Dajemy się oblukać wszystkim gapiom i obszczekać wszystkim
psom. I wracamy zmoknięci i zziębnięci z powrotem do naszej gościny. U
Pani Ani, jest nam bosko, co by nie mówić. Chyba nas lubi.
Częstuje jedzonkiem i zagaduje. My kaleczymy ukraiński, ale co tam: o
polityce i pieniądzach rozmowa nawet na migi zawsze udana:)
Dzień 4 (2008.03.16) - Serbovec - Perechrostna - Ostra Hora(1407) - Perechrostna - Serbovec
No i przyszedł czas na Ostrą Horę.
Wyruszamy rannym świtem i o dziwo udaje nam sie złapać kierowcę
autobusu wycieczkowego
jadącego do pobliskiego sanktuarium, który pyta nas
o drogę. Tym sposobem w Perechrostnej jesteśmy w try miga. Wyłazimy
ponad wieś, a tu cała grań Pikuja jak na dłoni. Oczywiście widoczność
nie żyleta, o nie. Ale nie narzekajmy. Spory kawałek lasem na czuja i
już jesteśmy na połoninie. I stąd dokładniutko widać ile kilometrow
ciągnie się ta pikujowa grań. Niebo, no cóż, bywało lepsze.
Ale naprzód różowe świnki! Dochodzimy do
pierwszych skałek i się zaczyna.
Wiatr wzmaga się do granic
niemożliwości, właściwie to po prostu zdmuchuje nas z grani. Na szczyt
dochodzimy siłą woli. Ale było warto. Połonina Równa dymi,
tak samo Pikuj.
Widok jest jednak kojący. My tu sami z połoniną. Za nami jakieś tam
codzienności. Wszystko blednie w obliczu siekących nasze twarze
lodowych igiełek i trzepotania naszych nadmuchanych wiatrem kurtek. W
drodze powrotnej Ostra Hora zakaprysi jednak chwilowym błyskiem słonka,
tak aby na złość:) Ale nie jesteśmy źli:) Dała nam wejść przecież.
Wracamy do Pani Ani w sentymentalnych już nastrojach pożegnalnych. Wyjeżdżamy spełnieni. przed wyjazdem rozwiązujemy jeszcze chronometryczną zagadkę Zakarpacia. Tu zegarki chodzą w czasie polskim. Miejscowi chyba ignorują zimowe zmiany czasu. W każdym razie aby wstać o dobrej godzinie na autobus prosimy Panią o wskazanie wg którego zegarka w jej domu mamy wstać. I wtedy wszystko się wyjaśnia. Przez 3 dni żyliśmy w błogiej nieświadomości, ktora tak naprawdę jest godzina, gdyż każdy zegar miał w tej kwestii swoje zdanie. Po jakimś czasie prawie zgłupieliśmy czy już przestawialiśmy swoje zegarki na ukraiński, czy też nie. Było zabawnie. No więc wyruszamy jeszcze nocą najpierw do Swalawy, stamtąd pociągiem na Lwów (supertanie 8 zł), by tam złapać kursowy do Przemyśla (superdrogie 25zł). Na granicy jak zwykle polka-szarpaczka. Stoimy nie wiadomo po co i czekamy na zmiłowanie pańskie. W końcu jakaś ludzka celniczka postanawia nas odprawić. Przechodzimy granicę i załapujemy Pana Ukraińca z Częstochowy, ktory podwozi nas do Rzeszowa. A stamtąd już prościutko na Lublin PKSem. Ale fuks.